Idziemy po dziecko
Magda opowiada, że akurat wtedy w ich rodzinie ktoś bardzo bliski zachorował na nowotwór.– Ta sytuacja, po wielu przemyśleniach, skłoniła nas do decyzji o adopcji. Mimo że byliśmy intensywnie nakłaniani do in vitro, nie zdecydowaliśmy się. Bezwzględnie tę drogę odrzuciliśmy – ze względu na nasze przekonania religijne i zaangażowanie w życie Kościoła uznaliśmy z mężem, że to nie jest droga dla nas, że nasze sumienie nie poradzi sobie z takim wyzwaniem.
Co ich powstrzymało przed tą decyzją?
– Chodzi o sam fakt rozmnożenia probówkowego – wyjaśnia Magda. – To nie jest naturalny sposób poczęcia dziecka. Wiara w naszym życiu jest żywa, dlatego nasze decyzje podejmujemy przy użyciu rozumu i wolnej woli w duchu chrześcijańskiej religii. Jest to dla nas zupełnie naturalne. Absolutnie nie czujemy się w czymś ograniczani lub czegoś pozbawieni. Przyjmujemy krzyż naszej bezpłodności i wychodzimy z założenia, że w życiu nie jest się tylko po to, żeby brać, ale też po to, by dawać. Stąd nasza decyzja o adopcji – dla nas oczywista: żeby kochać. Żeby kochać, nie trzeba urodzić.
Owszem, próbowali innych metod. Okazało się jednak, że mimochodem podczas kuracji leczenia niepłodności byli, jak się później dowiedzieli, przygotowywani do zabiegu inseminacji.
– Nie wiedziałam, skąd mój niepokój – relacjonuje Magda. – W efekcie straciłam zaufanie do lekarza prowadzącego i postanowiliśmy przerwać leczenie.
– Adopcji nie rozpatrywałam w kategorii wyczynu i zasług dla mnie czy męża – mówi – uważałam raczej, że to inna droga macierzyństwa. Piękna, bardziej świadoma i dojrzała, pełna odpowiedzialności, pełna miłości. Kiedy tak naprawdę zaczęłam się zastanawiać, o co mi chodzi w tym moim pragnieniu dziecka, to zauważyłam, że nie chodzi nam o to, by mieć dziecko, tylko żeby być dla dziecka. Pragnęliśmy z mężem podzielić się naszą miłością. Chcieliśmy mieć kwintesencję naszego małżeństwa, czyli rodzinę z dzieckiem. Uważaliśmy, że jesteśmy powołani do rodzicielstwa, stąd nasza decyzja o adopcji. A miłość… nie zawsze przychodzi od razu, choć mnie zalała od razu i wypełniła po brzegi moje serce, kiedy tylko wzięłam Kubusia na ręce – wiedziałam, że już nikomu go nie oddam.
|
Ale czekała ich jeszcze rozprawa adopcyjna, nierzadko – jak mówią wtajemniczeni – bardziej bolesna niż poród. Finał procedury – a raczej sprawy urzędowe – jest bowiem dość trudny i zawiły.
– Niekiedy trzeba przejść batalię z naszymi sądami, ale myśl, po co i dla kogo się to robi, napawa nas entuzjazmem i sprawia, że działamy ze zwiększoną siłą – nie kryje Magda. – Nie mieliśmy też łatwo, jeśli chodzi o procedurę związaną z preadopcją – była dla nas bardzo trudna, potem było tylko łatwiej, a rozprawę wspominamy już w zasadzie bardzo miło. Choć kiedy staliśmy przed drzwiami sali rozpraw, mieliśmy tremę.
Mieszkają w małym mieście, gdzie nowinki szybko się rozchodzą, więc postanowili od samego początku oswajać siebie i Kubę z faktem, że jest adoptowany.