Grudniowo-styczniowy skok politycznej temperatury wszystkim nam zakłócił święta Bożego Narodzenia, czyli czas tradycyjnego wyciszenia sporów. Ale jest nadzieja, że wynik tego przesilenia okaże się w sumie korzystny dla Polski. Wyraźnie dobiega końca ważny proces społeczny, który można określić jako czas oswajania się bardzo wielu środowisk z myślą, że obecny rząd dotrwa do końca kadencji i żadne tupanie tego nie zmieni.
Po pierwsze, opozycja bezdyskusyjnie przegrała sejmowe zderzenie i ma świadomość, że zabrnęła w ślepy zaułek. Zrezygnowała z okupacji sali sejmowej, nie uzyskując nic w zamian. Jest nadzieja, że w końcu uzna, iż w polityce histeria prowadzi donikąd. A także że kilkutysięczne demonstracje, nawet jeśli są efektownie wzmacniane przez media, to za mało, by obalić werdykt wyborczy milionów Polaków.
Po drugie, mimo intensywnego podsycania wątpliwości co do legalności budżetu, polskie obligacje sprzedają się doskonale, a agencje ratingowe podtrzymały dobrą ocenę naszego kraju. Oznacza to, że międzynarodowy kapitał nie dał się nabrać na opowieść o „trefnym budżecie”. Nie pomogło nawet bezprecedensowe zaangażowanie Donalda Tuska, który straszył wstrzymaniem unijnych dotacji i suflował niechętnym Polsce ośrodkom opowieść o „mocnych argumentach” przeciwników rządu. Swoją drogą, to rzecz niebywała, by były premier tak jednoznacznie i jawnie dążył do sprowokowania kryzysu gospodarczego w swoim kraju.
Po trzecie, należy się cieszyć z zapowiedzi wizyty Angeli Merkel w Warszawie. Oficjalnie to wynik zabiegów strony polskiej, ale niewiele to zmienia w ogólnej ocenie sytuacji. A da się ją sprowadzić do wniosku, że i Berlin zaczyna się godzić z sytuacją. Skoro nie pomogła presja ze strony instytucji europejskich, skoro nie ma widoków na szybkie wybory, skoro poparcia dla rządu nie zdemolowały ataki prasy niemieckiej w Niemczech i w Polsce, to trzeba zacząć poważnie rozmawiać. Formalnie stosunki polsko-niemieckie są dobre, ale nie ma też wątpliwości, że – jak to ujął minister Witold Waszczykowski – „oddziaływanie mediów niemieckich było swego rodzaju działaniem zastępczym w stosunku do działań władz Niemiec”. Mało kto ma złudzenia, że agresywne zachowania niemieckich mediów i całej niemieckiej soft-power byłyby możliwe bez zgody niemieckiego rządu.
Opozycja i jej przyjaciele z trudem, powoli, ale jednak uczą się być opozycją. Dla wielu środowisk demokracja nie oznacza rządów ludu, określonego systemu wyboru władz, ale po prostu rządy im podobnych ludzi, często przyjaciół z notesu. Wielu ludzi nie umie też sobie wyobrazić demokracji choćby nieco innej niż ta, która nastała w Polsce po 1989 roku. Nawet jawne patologie wydają im się czymś wartym obrony, a każda zmiana jawi się jako groźna.
W tle mamy głęboko zakodowaną asymetrię w podejściu do działań i ludzi. Marszałek z PO może, choćby nawet niesłusznie, wykluczyć posła z obrad, bo jest marszałkiem. Marszałek z PiS zrobić tego nie może. Większość PO-PSL może wybrać swoich sędziów do Trybunału, i jest to jej naturalne prawo. Gdy swoich sędziów wskazuje PiS, to zawłaszcza Trybunał. Podobnie w spółkach skarbu państwa: nominacje odziedziczone po Platformie nagle nabierają charakteru obiektywnego i fachowego, a każda zmiana to „skok na kasę”.
Kiedy ta założona asymetria zostaje podważona, pojawia się agresja. Tę w życiu politycznym, w wykonaniu „młodych posłów” PO i Nowoczesnej, doskonale pokazał dokument „Pucz”, wyemitowany przez TVP w zeszłym tygodniu. Tę w życiu codziennym doskonale odsłonił w ostatnim numerze „Idziemy” o. Dariusz Kowalczyk SJ, wskazując, że to rzekomo tolerancyjni zwolennicy III RP nie mogą znieść w swoim otoczeniu inaczej myślących i nader łatwo zrywają kontakty. Można doprecyzować: mogli znosić nasze towarzystwo, choć też z trudem, gdy IV RP była w głębokiej opozycji. Gdy zaczęła rządzić, ból współistnienia stał się dla zwolenników „partii miłości” nie do zniesienia. Widocznie tak cierpieć można tylko w gronie sobie podobnych.