Dwa lata po rozpoczęciu inwazji Rosji na Ukrainę napięcie wokół konfliktu wyraźnie rośnie. Co przyczynia się do eskalującej retoryki?
fot. PAP/EPA/HEIKO JUNGEOficjalnie z frontu nie płyną żadne alarmujące doniesienia, a Władimir Putin nie wygłasza żadnych nowych gróźb. Jakie są zatem przyczyny wzrostu temperatury wygłaszanych deklaracji? Trudno za autentyczny powód uznać śmierć Aleksieja Nawalnego, którego poglądy były dalekie od demokratycznych i uwzględniały twardą realizację rosyjskiego interesu.
Nie mamy oczywiście wiedzy, co dzieje się za kulisami. W szczególności dotyczy to spotkania w Paryżu pod koniec lutego, przed którym premier Słowacji Robert Fico przestrzegał, że niektóre kraje NATO planują wysłać na Ukrainę regularne oddziały. Zdaje się, że lider partii SMER nie przesadzał. Wskazuje na to wypowiedź Emmanuela Macrona, który buńczucznie zapowiadał rozważenie przez kilka krajów wysłania żołnierzy na Ukrainę. Po tej wypowiedzi francuskiego prezydenta pojawiły się pozornie uspokajające jej egzegezy. Obecność tego wątku podczas paryskiego spotkania potwierdził również prezydent Andrzej Duda. Jeszcze później Donald Tusk oznajmił, że Polska nie ma planów skierowania oddziałów na Ukrainę, co nie oznacza, że takich propozycji nie składała – tu jasności nie mamy. Zwłaszcza że wcześniej, przed spotkaniem w Paryżu, polski premier z marsową miną oznajmiał, że stajemy przed jakimiś nieokreślonymi, wyjątkowo poważnymi wyzwaniami. Z drugiej strony mogło to służyć przykryciu niewygodnych dla rządu zdarzeń, takich jak protest rolników.
GRA LUSTER I ODBIĆ
W przypadku tej wojny od początku mamy do czynienia z grą luster i odbić, właściwą także zmaganiom wywiadów. Wersja mówiąca, że dobrzy Ukraińcy bronią się dzielnie przed złymi Rosjanami przy wsparciu miłującego demokrację Zachodu, jest tak skrajnie uproszczona, że fałszywa. Pokazuje to chociażby obszerny tekst opublikowany pod koniec lutego w „New York Timesie”, opisujący związki wywiadowcze Ukrainy i USA, w tym zainstalowanie w tym pierwszym kraju dwunastu tajnych baz będących w dyspozycji CIA.
W perspektywie są dwa czynniki, które mogą zdecydować o przełomie w sprawie Ukrainy i mogą napędzać kampanię wzmacniania napięcia. Pierwszy to nadchodzące wybory do Parlamentu Europejskiego. Tu wojna na Ukrainie ma znaczenie podwójne. Po pierwsze, dla niektórych rządów, w tym polskiego, może być wygodnym narzędziem walki wewnętrznej. W naszym kraju od dawna trwa absurdalna i szkodliwa rywalizacja o to, kto bardziej nienawidzi Putina i kto jest bardziej antyrosyjski, a więc proukraiński. To paliwo dla zapalczywych i pozbawionych roztropności pokrzykiwań liderów politycznych, jak choćby słynne wystąpienie Szymona Hołowni o „wgniataniu Putina w ziemię”. Paraliżuje również normalną debatę na temat sytuacji Polski w obliczu prawdopodobnego zamrożenia konfliktu.
Po drugie, dla zwolenników federalizacji UE (właściwie nie chodzi o zbudowanie federacji, ale o podporządkowanie Unii interesowi dwóch najsilniejszych krajów) wybory do PE mogą być momentem zwrotu. Protesty rolników, bezprecedensowe w swojej skali, a także rekordowe notowania ugrupowań takich jak niemiecka AfD mogą oznaczać, że w kolejnej kadencji skład PE będzie się różnił od dotychczas znanego. Sondaże wskazują, że w razie połączenia sił Europejskich Konserwatystów i Reformatorów oraz Tożsamości i Demokracji może powstać najliczniejszy blok. Dominująca dotychczas Europejska Partia Ludowa nadal miałaby przewagę w sojuszu z socjalistami, ale i tak byłaby to epokowa zmiana, a forsowanie w PE kolejnych pomysłów federalistów stałoby się utrudnione.
WYDOLNOŚĆ SYSTEMU
Tymczasem przedstawiane przez nich projekty dotyczą również obronności. Rozwiązania zawierał zarówno ogłoszony w ubiegłym roku raport francusko-niemieckiej grupy eksperckiej „Żeglując na pełnym morzu”, prezentujący propozycje założeń nowych instytucjonalnych rozwiązań w UE, jak i projekt zmian traktatowych, pokazany przez złożoną niemal wyłącznie z Niemców grupę europosłów pod kierownictwem Guya Verhofstadta. Ten ostatni projekt był załącznikiem do rezolucji PE, domagającej się zwołania konwentu, czyli ciała, które zgodnie z traktatami zajmuje się opracowywaniem ich zmian. Proponowany kierunek w teorii ma nie być konfliktowy, a tylko komplementarny wobec Sojuszu Północnoatlantyckiego. Jednak dla wszystkich uważnych obserwatorów jasne jest, że ambicją federalistów jest marginalizacja wpływów USA poprzez wymazanie ich z europejskiej architektury bezpieczeństwa.
Takie pomysły są szkodliwe na wielu poziomach. Raz dlatego, że część europejskich armii jest w kiepskim stanie, a najbardziej rażącym tego przykładem jest Bundeswehra. W 2022 r. kanclerz Olaf Scholz obiecał doinwestować niemieckie wojsko ogromną sumą 100 mld euro, jednak dotychczas wydano z tego niewiele (szacunki sprzed kilku miesięcy mówią o zaledwie kilku miliardach euro). Podczas niedawnej Monachijskiej Konferencji Bezpieczeństwa minister obrony RFN Boris Pistorius niby żartem unikał podania odsetka PKB, jaki jego kraj miałby wydawać na wojsko, mówiąc, że jest prawnikiem, a „prawnicy, jak wiadomo, nie lubią liczb”. Wiadomo, że w tym roku Niemcy na swoją armię wydadzą jedynie 2 proc. PKB – aczkolwiek trzeba pamiętać, że jest to PKB rzędu 4,4 bln euro rocznie. Nawet jeśli w ubiegłym roku niemiecki PKB się skurczył, to wciąż jest daleko wyższy niż PKB Polski. Nie gasi to jednak wątpliwości co do wydolności systemu obronnego opartego jedynie na europejskich siłach zbrojnych.
Po drugie, taki europejski system obronny, stworzony według wytycznych federalistów, oznaczałby utratę suwerennej kontroli nad własną obronnością. Już nawet dotychczasowa praktyka UE, z TSUE nieustannie rozpychającym własne kompetencje, każe z największą nieufnością patrzeć na tego typu plany. Cóż dopiero po zrealizowaniu zmian traktatowych, które proponują federaliści.
ZAKŁADNICY WŁASNEGO WSPARCIA
Drugi moment zwrotny to listopadowe wybory prezydenckie w USA, które ma szansę wygrać Donald Trump. Trudno dzisiaj cokolwiek pewnego powiedzieć na temat jego ewentualnych poczynań po zwycięstwie. Wszelkie stwierdzenia, w tym dotyczące podejścia do NATO czy zakończenia wojny na Ukrainie „w 24 godziny”, należy odczytywać w kontekście kampanii wyborczej. Jasne jest natomiast, że najbardziej prawdopodobny kierunek, jaki obrałaby nowa administracja Trumpa, to ograniczenie zaangażowania po stronie Ukrainy. Jaki jednak byłby rozmiar takiego ruchu – trudno powiedzieć, zwłaszcza że reakcja dużej części europejskiego establishmentu na jakiekolwiek słowa Trumpa bywa po prostu histeryczna.
Jak to wszystko składa się w całość? Trzeba tu przypomnieć, że Berlin zaszantażował Polskę za pomocą ewentualnego członkostwa Ukrainy w UE, które wspierał poprzedni i wspiera obecny rząd. Usłyszeliśmy, że nie jest możliwe poszerzenie Unii o kolejne kraje bez radykalnej zmiany sposobu głosowania w Radzie UE, czyli bez całkowitego skasowania weta. W ten sposób Warszawa stała się zakładnikiem własnego wsparcia dla Kijowa. Można odnieść wrażenie, że z podobnym zabiegiem mamy do czynienia, gdy idzie o wojnę, plany wspólnej europejskiej armii oraz wzbudzanie niepokoju wokół tego pierwszego tematu. Teza, że Trump pozostawi Europę samą sobie, ma posłużyć przekonaniu Europejczyków, że muszą zgodzić się na ściślejszą integrację i wspólną armię. Tę linię argumentacji wspierają Rosjanie kolejnymi wypowiedziami sugerującymi, że Europa ma się czego obawiać – aczkolwiek nie wykraczają one poza retorykę, którą już znamy. Dlatego trudno uznać je za uzasadnienie jakichkolwiek szczególnych poczynań po stronie Zachodu.
Wszystko to nie oznacza, że Rosja nie jest dla nas zagrożeniem, szczególnie w dłuższym okresie. Dlatego najważniejszą wytyczną dla Polski powinno być zwiększenie naszych własnych zdolności obronnych, które po pierwsze, mają walor odstraszający, a po drugie, pozwoliłyby nam się bronić wystarczająco długo, aby sojusznicy zdołali przyjść nam z pomocą. „Europejska armia” natomiast nie jest tu żadnym rozwiązaniem.