W czasie wakacji i w cieniu politycznych sporów rządzący krok po kroku zmieniają nasz system edukacji szkolnej dzieci i podporządkowują go lewackim zasadom, które nie sprawdziły się chyba nigdzie na świecie. Mam na myśli przede wszystkim dążenie do usunięcia lekcji religii ze szkół publicznych, co samo w sobie jest łamaniem prawa i dyskryminowaniem katolików. Mam także na myśli te wszystkie lewicowe, „postępowe” zasady, jak zmiana sposobu pracy nauczyciela z uczniem, czego najbardziej wymownym symbolem jest wprowadzenie zakazu zadawania przez nauczyciela prac domowych.
Udawanie, że nie będzie to miało wpływu na poziom nauczania i na to, z jaką wiedzą uczniowie będą kończyć poszczególne klasy i szkoły, jest hipokryzją. Dostrzega ją każdy, kto kiedykolwiek wychowywał czy uczył dzieci i kto doświadczył tego, jakim trudem jest przekonanie dziecka do nauki; kto wie, jak wiele czasu obie strony, i dziecko, i jego rodzic, wychowawca czy nauczyciel, muszą poświęcić, by poziom wiedzy był wystarczający dla rozwijającego się umysłu przyszłego informatyka, lekarza, inżyniera – kogokolwiek. Niewykorzystywanie potencjału intelektualnego dzieci, czyli niemotywowanie ich do większego wysiłku i pracy nad zdobywaniem wiedzy, jest dla mnie barbarzyństwem.
Na początku każdego dyplomu czy certyfikatu zawodowego jest praca, do której rozsądny człowiek przyzwyczaja swoje dzieci od najmłodszych lat. Pamiętam czas, kiedy likwidowano w szkołach oceny w młodszych klasach, bo wtedy moja najstarsza, dziś dorosła już córka chodziła do pierwszej klasy szkoły podstawowej. Po miesiącu chaosu, gdy okazało się, że problemem każdego dziecka jest staranne odrabianie lekcji, bo prawie nikt nie przywiązuje do tego wagi, skoro to nie jest oceniane w żaden sposób, doświadczone wychowawczynie zaproponowały inną formę oceny – zamiast stopni pojawiły się mniej i bardziej uśmiechnięte słoneczka; były smutne, jeśli ktoś nie zrobił zadania poprawnie, czasem towarzyszył temu napis „popracuj jeszcze”. Jednak w swojej wymowie było to to samo; zamiast sześciostopniowej skali ocen od jeden do sześć wprowadzono – i to na prośbę rodziców – sześć obrazków, bo wszyscy doświadczyliśmy, że brak jakichkolwiek ocen w naszej klasie nie wniósł nic dobrego, co najwyżej zdjął z rodziców obowiązek stałego i systematycznego interesowania się efektami nauki w szkole ich dzieci i pomagania im w zdobywaniu wiedzy.
To był drobiazg w porównaniu z tymi eksperymentami, które dziś wprowadza ministerstwo edukacji. Ci, którzy trudną drogę nauki swoich dzieci mają już za sobą, wiedzą, że te lewicowe eksperymenty nie będą udane. I co najgorsze, bogaci i wykształceni sobie poradzą, w prywatnych szkołach te zasady będzie można zignorować, a na korepetycje najlepiej zarabiających zawsze stać. Chodzi jednak o poziom tej zwykłej publicznej szkoły i o to, by dawała szanse na dobre wykształcenie także zdolnym, ale biednym dzieciom. A o to będzie niestety coraz trudniej.