„Jak się dziś czuje Pan Bóg?” – pyta Agata i zaraz sobie odpowiada: „Dobrze, lepiej”. Ma 37 lat, dociekliwy umysł i… zespół Downa.
Gdy podczas Mszy św. ksiądz pyta, czym jest niebo, odpowiadają: „miłością”. Ale zapytani: „A kto jest w niebie?”, bronią się: „Tylko nie ja!”. Wiedzą, że po śmierci czeka ich raj, ale jak najdłużej chcą przebywać w swoim ziemskim domu. „To mój dom” – tak mówią mieszkańcy Domów Pomocy Społecznej dla osób z niepełnosprawnością intelektualną w Niegowie i „Fiszor” w Gaju, prowadzonych przez siostry benedyktynki samarytanki.
CYRENEJCZYCY NA WÓZKACH
Placówce w Niegowie stuknęła już dziewięćdziesiątka, ta odległa o 2 km w Gaju będzie ją przeżywała w przyszłym roku. – Czasem ludzie myślą, że DPS to już koniec świata. Tymczasem mieszkańcy naszego domu realizują tu swoje marzenia – mówi s. Margarita z Niegowa. – Gdy jeździmy do sanatoriów, początkowo pensjonariusze nam się przyglądają, ale wystarczy, że Tomek prześle kobietom całusy, i już jesteśmy zaprzyjaźnieni – dodaje s. Lidia, dyrektor domu, posługująca w nim od dwudziestu lat.
Setka „dzieci” w Niegowie żyje w czterech żeńskich i trzech męskich „rodzinkach” – są w różnym wieku, z różnym stopniem sprawności, jak w rodzinie. Do dziś siostry wspominają, jak trzydzieści lat temu pięcioletnia Malwinka stawała na taborecik i karmiła trzydziestoletnią Irkę na wózku. Bo tu nie pomaga starszy młodszemu, ale sprawniejszy mniej sprawnemu.
Choć mają od 18 do 74 lat, nie mówi się o nich „mieszkańcy” czy „wychowankowie”, ale „dzieci”. Na swoje osiemnaste urodziny Wiktoria piła „szampana” piccolo i… bawiła się otrzymaną lalką. Mówi się do nich po imieniu, a oni przez życzliwość mówią do opiekunek „mamo”, choć te mogłyby czasem być ich córkami. – Zdarza się, że powiem „panie Wojciechu” i Wojtek rośnie o parę centymetrów, ale zaraz się reflektuje: „E, mamusiu, jaki ze mnie pan” – mówi s. Lidia.
Osierocona i wychowywana przez dalszą rodzinę Jadwiga Zofia Jaroszewska po kursie pedagogicznym pracowała na początku XX w. jako nauczycielka w szkole swojej ciotki. Z zapuszczania się w zaułki Piotrkowa i poznawania w nich biedy narodziło się w niej pragnienie pomagania m.in. „dzieciom anormalnym i kalekim”. Modliła się o zgromadzenie, które by się nimi zajęło, a że takiego nie znalazła, sama je założyła. I tak s. Wincenta, bo takie imię zakonne przyjęła, została wybrana najpierw na przełożoną generalną stowarzyszenia „Samaria” z główną siedzibą w Niegowie, a rok później w Gaju, a następnie powołane przez nią Zgromadzenie Sióstr Benedyktynek Samarytanek Krzyża Chrystusowego erygował kard. Aleksander Kakowski w 1933 r.
Najpierw jednak w 1928 r. s. Wincenta dostała pod opiekę setkę opuszczonych przez rodziców chłopców o różnym stopniu niepełnosprawności. Zaczęła rozeznawać, którzy z nich rzeczywiście są dotknięci niepełnosprawnością, a którzy biedą. Organizowała dla nich przedszkole, szkołę, dom pracy, w którym pod okiem majstrów uczyli się fachu. Próbując odkryć indywidualną naturę każdego z chłopców, zaczęła tworzyć „system rodzinkowy”. – Rodzinkami, liczącymi po kilkunastu mieszkańców, opiekują się wspólnie siostry i opiekunki świeckie. Matka Wincenta chciała, by w każdym dziecku dostrzegać człowieczeństwo. Mówiła: „Dziecko nie może być traktowane jak sprzęt. Ono jest Osobą!” – tłumaczy s. Margarita. Dla sióstr każde z nich jest Cyrenejczykiem, który pomaga Panu Jezusowi dźwigać krzyż.
Między 1966 a 1991 r. dom był upaństwowiony, mimo to nadal posługiwały w nim siostry, najlepiej rozeznające potrzeby „dzieci”, bo opieka nad nimi to ich charyzmat. S. Margarita podkreśla, że każda rodzinka jest inna. Bo każdy jej członek jest jedyny w swoim rodzaju.
WZROK SERCA
Niektóre opiekunki pracują tu nawet 35 lat i znają podopiecznych od małego. – Matka Wincenta mawiała, że mamy ewangelizować bez słów. Nasze dzieciaki bardzo potrzebują bliskości i czułości, o której mówił papież Franciszek – mówi s. Lidia, która jak tylko pojawi się wśród dzieci, te zaraz ją obejmują i się do niej tulą. W swoim domu czują się bezpiecznie. Nawet jak wyjeżdżają do swoich rodzin, dzwonią i pytają, co tam „w domu”. – Te dzieci wymagają ofiary, czasu, cierpliwości, ale przede wszystkim miłości – przyznaje s. Edyta, dyrektorka „Fiszoru” w Gaju. – Ale i ich miłość jest wyjątkowa. One nawet widzą inaczej, bo patrzą sercem. Podchodzi do mnie takie dziecko i mówi: „Wiem, że siostrę już mniej boli noga, bo się za ciebie wczoraj modliłem”. Nasze dzieci, choć często cierpiące, zawsze są uśmiechnięte, bo wiedzą, że są kochane.