SYBIR ZA PRENUMERATĘ
Z ks. Bukowińskim matka Zbigniewa – Anna Zawadzka – znała się z więzienia w Białej Cerkwi. Trafiła tam za „grzechy” męża – „wroga ludu”. Ta „wrogość” to u nich genetyczna: z ojca na syna. Kiedy Stanisława Zawadzkiego, męża Anny, zabierali w 1937 r. – bo nie chciał się zaprzeć polskiego pochodzenia i odmówił zniszczenia polskiej literatury – czuł, że do domu już nie wróci. Podszedł do 10-letniego Zbigniewa i powiedział: „Zostań z Bogiem i pamiętaj, kim jesteś”. Objął Annę, przeżegnał się i wyszedł prowadzony przez enkawudzistów.
Był nauczycielem; uczył w polskiej szkole. - Przekazywał i wiedzę, i tradycje polskiej kultury – mówi Teresa Zawadzka. - Pierwsze ostrzeżenie przyszło w 1936 r. – obwiniono go o propagowanie polskiej kultury. Zwolniono z posady nauczyciela i mianowano zarządcą budynku polskiego domu dziecka. W więzieniu nie uległ torturom, zmarł kilka miesięcy po aresztowaniu mając 39 lat.
Anna została ze Zbigniewem sama – 32-letnia wdowa. W tej rodzinie tak już jest: za polskość płaci się najwyższą cenę. Zarabiała wyrobem sit i wieńców ze sztucznych kwiatów, ale i ją dorwali. Kiedy trafiła do więzienia, a majątek rodzinny skonfiskowano, Zbigniew znalazł się na ulicy . Krewni bali się go przyjąć pod swój dach. Karmili po kryjomu i odsyłali dalej.
Anna nie wiedziała o jego losie, umierała ze zmartwienia. To właśnie ze względu na niego, małoletniego obywatela ZSRR, po dwóch latach odsiadki została wypuszczona. Darowano jej kolejne trzy. Zbigniewa znalazła w kotłowni na stacji pociągów w wiosce Balin. Tamtejsi pracownicy się nad nim zlitowali i przygarnęli w zamian za pomoc przy wyładunku węgla z wagonów. Taka lekcja życia zahartowała go. Nigdy więcej niczego się nie bał i nic nie mogło go złamać. Do końca życia rozmawiał wyłącznie po polsku, ani na ulicy, ani w domu nie wypowiedział nigdy słowa po ukraińsku czy rosyjsku.
W więzieniu Anna poznała wielu księży, których z Białej Cerkwi wywożono potem na Syberię lub do Kazachstanu. Teraz z wolności, a im ciągle uwięzionym, wysyłała paczki. Dwa razy w miesiącu pakowała suchary, owsiane ciastka smażone na tłuszczu i tytoń, by dymem papierosowym mogli odganiać się od komarów i meszek, i osobiście szła z nimi na pocztę. Pod koniec lat 40. sama cierpiała biedę, ale księży w potrzebie nie zostawiła. Poprosiła o pomoc Julię Bojarską i Marię Rybacką. Odtąd we trzy wspierały duchownych.
Ci z nich, którzy przeżyli zsyłkę, pierwsze kroki po uwolnieniu kierowali do mieszkania Anny i odprawiali Mszę św. – Okien nie zasłaniali, bo jeśli w domu jest Monstrancja, to nic złego stać się nie może – mówi Teresa Zawadzka, wnuczka Anny.
Księża zatrzymywali się często u Anny na dłużej, zanim ustabilizowali swoją sytuację. Na szczęście żadnego z nich służby nigdy nie znalazły. Anna zadbała o wygospodarowanie jednego z pomieszczeń na kaplicę, by w nabożeństwach mogli uczestniczyć także sąsiedzi dalsi i bliżsi. Nie bała się. Wiedziała, że czuwają nad nią św. Fidelis i św. Benedykt, których relikwie miała u siebie. To kolejny rys „kodu genetycznego” rodziny Zawadzkich.
W czasie rewizji enkawudziści niszczyli polską literaturę, książeczki do nabożeństwa, ale relikwii nigdy nie znaleźli. Nigdy też nikogo nie aresztowali. Ale do czasu. W 1955 r. jej dorosły, żonaty już syn Zbigniew został zatrzymany „za posiadanie polskiej literatury i szerzenie polskiej kultury na ziemiach ZSRR”. Dostawali te książki nielegalnie z Polski, prenumerowali też „Życie Warszawy”.
– Anna poczuła, że po raz kolejny straciła syna – mówi jej wnuczka. – Ale trwała w wierze i tą wiarą wspierała także Cecylię, żonę Zbigniewa. W tym czasie takie samo wsparcie duchowe Zbigniew otrzymywał od księży, z którymi dzielił więzienną dolę.
Anna nie ustawała w wysiłkach o uwolnienie syna. Wspierał ją w tym ks. Władysław Bukowiński, sam wybiedniały i schorowany, ale doświadczony w pisaniu pism urzędowych. Anna słała je, aż wreszcie władze dopatrzyły się u Zbigniewa syna, i to zaważyło na skróceniu odsiadki. Wyszedł po roku powielając tym samym los swojej matki – także zwolnionej z więzienia ze względu na dziecko.
W połowie lat 60. Zbigniew i Cecylia wraz ze znajomymi księżmi w dużym pokoju zrobili kaplicę, właściwie świątynię, w której Msze św. odprawiane miały być jawnie. Wymagane dokumenty i projekt przedstawili w urzędzie, ten jednak odmówił.
- U was trójka dzieci, każde pokój mieć musi – usłyszeli i zgody nie dostali.
Jak biblijny przyjaciel, który dotąd puka, aż „wypuka”, chodzili prosić o pozwolenie na stworzenie miejsca modlitwy. Wreszcie na odczepnego władze wskazały ruiny świątynki na cmentarzu. Wbrew przewidywaniom wierni nie zniechęcili się, tylko zakasali rękawy i wzięli się do jej odbudowywania. Choć był już początek roku szkolnego, dzieci Zbigniewa i Cecylii nie szły do szkoły, ale na cmentarz –cegły nosić. Takich rodzin było wiele. Dziś w tym miejscu stoi kościół parafialny Serca Jezusa.