Reprezentacje do kolejnych eliminacji przystępują z marszu, na przedmeczowych zgrupowaniach trudno wypracować znakomitą dyspozycję. Można postarać się o dopracowanie pewnych szczegółów. Można ustalić i nieco wyćwiczyć stałe fragmenty gry. I taka jest ogólnoświatowa norma. Dlatego narzekania Fornalika na warunki, w jakich tworzył drużynę, można włożyć między bajki. Skoro mu to nie odpowiadało, mógł złożyć rezygnację już po pierwszym meczu towarzyskim, zresztą wstydliwie przegranym z Estonią. Tego nie zrobił, za to postarał się o kilka dziwnych decyzji. Mój najważniejszy zarzut dotyczy tworzenia kadry. Powołania do drużyny były zbyt często od Sasa do lasa. Brak zdecydowania był denerwujący. Przykłady? Na superważny mecz z Ukrainą w Warszawie powołany został Radosław Majewski, zagrał tak sobie i tyle go w drużynie Fornalika widzieliśmy. Denerwował też brak rozeznania. Bo niby na jakiej podstawie na mecz z tym samym rywalem w Charkowie w drużynie znalazł się Marcin Wasilewski? Chyba tylko i wyłącznie za dawne zasługi, bo po kilkumiesięcznej przerwie dopiero poznaje specyfikę drugiej ligi angielskiej.
Najsmutniejsze jest jednak co innego. Zawsze ceniłem Waldemara Fornalika za zachowanie podczas meczów i po nich. Za trenerską i ludzką klasę. Niestety, pod koniec eliminacji, gdy krytyki było coraz więcej, selekcjoner coraz częściej gubił swój urok. Stracił pewność siebie. I niestety zaczął w tym przypominać byłych trenerów naszej reprezentacji. Tych z czasów naznaczonych brakiem jakichkolwiek sukcesów. Wojciech Łazarek, Janusz Wójcik czy całkiem niedawno Franciszek Smuda w ostatnich tygodniach swojej pracy z kadrą widzieli wrogów wszędzie wokół. Podobnie zaczął się zachowywać Fornalik. Szkoda, bo w ten sposób dołączył do grona trenerów, których kibice biało-czerwonych na pewno nie będą wspominać z radością.
Mariusz Jankowski |