Niepokój wielu osób wierzących wzbudziła zapowiedź nowej Minister Edukacji Barbary Nowackiej, dotycząca zredukowania liczby lekcji religii w szkole z dwóch do jednej godziny tygodniowo.
Fot. Pixabay - CC0Temat właściwie nie jest nowy; teraz jedynie przybrał konkretną formę. Od miesięcy zasypywano nas informacjami, które przygotowywały grunt pod spokojne przyjęcie tej decyzji przez Polaków. Każdego tygodnia na ekranach naszych smartfonów wyświetlały się nagłówki artykułów dyskredytujących szkolną lekcję religii.
Niemal codziennie mogliśmy czytać o przypadkach niewłaściwego potraktowania ucznia przez katechetę czy o jakimś absurdalnym stwierdzeniu księdza uczącego w szkole. Bombardowany przez ilość takich wiadomości czytelnik prędzej czy później nabierze przeświadczenia, że lekcje religii w polskich szkołach to festiwal niekończących się patologii myślenia i zachowania katechetów. Pomijając kwestię prawdziwości opisywanych wydarzeń (nieraz tego typu newsy na portalach internetowych nie mają podanego źródła), należy zauważyć, że podobnych informacji nie słyszymy tak często o nauczycielach innych przedmiotów. Czy nie pamiętamy z własnego dzieciństwa błędów, pomyłek lub dziwnych zachowań naszych pedagogów? Nie chodzi oczywiście o przerzucanie odpowiedzialności, ale o zobiektywizowanie sytuacji: wypaczenia zdarzają się nie tylko wśród katechetów.
Zaskakuje przy tym fakt, że osoby na co dzień wypowiadające się negatywnie, a nawet agresywnie na temat wiary i Kościoła nagle zaczynają zachwalać dawne katechezy organizowane przy parafiach. Widać po tym, że pewne środowiska dążą do tego, by pójść o krok dalej. Za chwilę kwestią będzie nie tyle zmniejszenie liczby godzin religii, a całkowite usunięcie jej z polskiej szkoły. Inżynierowie życia społecznego mają jednak świadomość, że opłaca się robić to stopniowo.
Jest to tzw. taktyka odcinania plasterków salami. Ponieważ zbyt gwałtowne reformy życia publicznego mogłyby poskutkować radykalnym sprzeciwem, wprowadza się je stopniowo, w zawoalowany sposób. Dobrym tego zobrazowaniem jest gotowanie żaby. Płaz wyskoczy błyskawicznie, gdy się go wrzuci do wrzątku; jednak gdy stopniowo podgrzewa się wodę, usypia się czujność zwierzęcia, a w konsekwencji przyprawia się je o śmierć. Podobnie wygląda to w życiu społecznym: stopniowo jesteśmy przyzwyczajani do coraz gorszego położenia, a kiedy nadejdzie moment agonii, nie mamy już zasobów, by temu zapobiec. Jeżeli osoby wierzące nie dostrzegą, że jest wobec nich ukartowana taka strategia, szybko będą odpuszczać kolejne obszary życia publicznego. Dziś może to być zgoda na jedną lekcję religii tygodniowo. Jutro – wyrzucenie jej do salek przy kościele. Co będzie pojutrze? Zabronienie organizowania wigilii klasowych i ozdabiania choinek w salach lekcyjnych? Zakaz stosowania nazwy „Boże Narodzenie”? Wprowadzenie obowiązkowych zajęć z seksedukatorami w każdej szkole? A może znieważanie dnia śmierci Chrystusa i demoralizacja dzieci poprzez popularyzację tzw. tęczowych piątków?
Spróbujmy sobie wyobrazić sytuację, w której dzieci wierzące przestają uczestniczyć w lekcjach religii, a dzieci niewierzące – w lekcjach etyki. Gdzie mają się nauczyć podstaw moralności? Z kreskówek, które stają się coraz bardziej brutalne, obleśne, a niekiedy wręcz wulgarne? Od celebrytów, którzy wymyślają coraz to nowsze sposoby, jak zaszokować swoich fanów? Misja szkoły jest podwójna: nauczać i wychowywać. Jeżeli dzieci zostaną pozbawione nauki moralności, to druga z tych funkcji straci swoje fundamenty.
Świat mediów jest dziś dla katolików nieubłagany. Większość środków masowego przekazu nie przedstawia chrześcijańskiej wizji Boga, Kościoła, świata czy człowieka. Wygląda więc na to, że lekcja religii jest dla wielu młodych osób jedynym miejscem, w którym mogą się dowiedzieć, dlaczego zabieg sztucznego zapłodnienia jest moralnie niegodziwy, czynności homoseksualne stoją w sprzeczności z zamysłem Stwórcy, a przeprowadzenie aborcji wiąże się z karą ekskomuniki. Może właśnie chodzi o to, by dzieci tego nigdzie nie usłyszały i postrzegały Kościół jako zacofany?
Kard. Grzegorz Ryś niedawno stwierdził: „Szkoła jest dla dzieci, a nie dla państwa czy Kościoła”. Ulokowanie lekcji religii w szkole jest dogodnym rozwiązaniem dla dzieci, a jeszcze bardziej dla ich rodziców. Znajduje to potwierdzenie w praktyce duszpasterskiej. Wielu rodziców chce uzupełniać kwestie formalne związane m.in. z komunią świętą w szkole, niekiedy nawet poprzez pośrednictwo wychowawcy klasy.
Rodzice, którzy mało angażują się w religijne wychowanie dziecka, po prostu zrezygnują z zabiegania o katechezę dziecka. Jeżeli damy rodzicom, a tym bardziej dzieciom wybór: religia albo wolne, to ta druga opcja niemal zawsze zwycięży. Tak by było z każdym innym przedmiotem. W końcu będzie można pograć dłużej na komputerze. W wielu przypadkach katecheza w salce przy parafii przegra z masą zajęć dodatkowych, których współcześnie dzieci mają bardzo dużo: treningi w klubach piłkarskich, korepetycje języka angielskiego czy lekcje gry na instrumencie. Wiedzą to dobrze ci, którym zależy, by rosły nam pokolenia ludzi niewierzących.
Aby zło zatriumfowało, wystarczy, by dobry człowiek niczego nie robił
– słusznie zauważył Edmund Burke. Czy więc wolno nam pozostać obojętnymi?