Polityczne plemiona rozpala spór o to, kto dokonuje „zamachu na demokrację”. To jedynie rytualny teatr. Co nie oznacza, że problemu z demokracją nie ma.

Podobnie jak do każdego problemu, tak i do pytania, czy wciąż żyjemy w demokracji, należałoby podejść od strony definicji. Nad definicją demokracji biedziło się wielu współczesnych filozofów, zatem sprawa nie jest prosta. Jedno wszakże warto zauważyć: tak jak niegdyś wmawiano nam, że istnieje „demokracja ludowa”, tak dziś część elit rozpacza nad rzekomym zagrożeniem „demokracji liberalnej”.
Wydawnictwo Nowej Konfederacji opublikowało jakiś czas temu książkę Joshuy Kurlantzicka, amerykańskiego analityka spraw międzynarodowych, zatytułowaną „Demokracja liberalna w odwrocie. Rewolta klasy średniej i powszechny upadek władzy przedstawicielskiej”. Książka miała premierę już jedenaście lat temu, co tłumaczy, dlaczego nie uwzględnia nowszych przykładów kryzysu demokracji. Samą naturę zjawiska Kurlantzick wychwytuje natomiast celnie, wskazując choćby to, że samo przeprowadzanie demokratycznych wyborów nie oznacza jeszcze, że kraj jest demokratyczny.
WARUNKI NADZORU
Przede wszystkim warto zauważyć, że w polskim tytule pojawia się przymiotnik „liberalna”, którego brak w oryginale (Democracy in Retreat: The Revolt of the Middle Class and the Worldwide Decline of Representative Government). Dlaczego tłumacz i wydawca polskiej wersji postanowili dorzucić słowo „liberalna” – pozostaje zagadką. Możliwe, że to skutek rozpowszechnienia schematu myślowego. Mój stosunek do tej zbitki jest taki sam jak do lansowanej przez komunistów „demokracji ludowej”: nie ma czegoś takiego jak „demokracja liberalna”. Demokracja po prostu jest demokracją. Dodatek „liberalna” to rodzaj manipulacji, która służy establishmentowi do uderzania w przywódców, którzy zdobywają władzę w sposób całkowicie demokratyczny i tak ją utrzymują, ale realizują kurs konserwatywny. Najlepszym przykładem jest Viktor Orbán, który ma być czempionem „demokracji nieliberalnej”.
Można oczywiście spytać, czy Orbán przez lata swoich rządów, korzystając z demokratycznych instrumentów, nie dostroił instytucji państwa w taki sposób, że utrudnił objęcie władzy przez swoich ideowych przeciwników – i zapewne odpowiedź byłaby twierdząca. Rzecz w tym, że węgierski premier jedynie wykorzystał – i to w stosunkowo niewielkim stopniu – przeciwko establishmentowi narzędzia, których ten używa na znacznie większą skalę do wykoślawiania demokracji. Perfidia polega na tym, że odbywa się to pod hasłami obrony „demokracji liberalnej”. Toutes proportions gardées, przypomina to ustanawianie „demokracji ludowej” przez komunistów po II wojnie światowej na zajętych przez nich terytoriach za pomocą łamania wszelkich reguł demokratycznych.
O czym konkretnie mowa? Przede wszystkim o sprzężeniu różnych czynników, które kasują faktyczny demokratyczny nadzór nad poczynaniami rządzących. Żeby ten nadzór istniał, spełnionych musi być kilka warunków. Po pierwsze, obywatele muszą mieć rzetelną wiedzę na temat tego, co się dzieje. Po drugie, muszą być w stanie tę wiedzę przyswoić (rozumieć, co się do nich mówi czy pisze). Po trzecie, muszą mieć realnie działające instrumenty, pozwalające na reakcję. Po czwarte, musi funkcjonować zasada subsydiarności: że co tylko może zostać załatwione na możliwie niskim szczeblu, tam właśnie załatwione być powinno.
PLANETA SIĘ PALI!
Weźmy bardzo aktualny, najprostszy, spektakularny, a niesłusznie wyśmiewany przykład: dyrektywę unijną nr 2019/904 „w sprawie zmniejszenia wpływu niektórych produktów z tworzyw sztucznych na środowisko” (dyrektywa SUP – Single Use Plastic). To ona sprawiła, że w obiegu pojawiły się butelki i inne podobne opakowania z irytująco przytwierdzonymi nakrętkami.
W istocie mamy tu przykład głębokiego wypaczenia demokracji. Unia stworzyła rozwiązanie problemu, którego nikt nie zgłaszał, tworząc wymóg, którego nikt nie postulował, który jest uciążliwy i kosztowny (w skali całej wspólnoty przestawienie linii produkcyjnych musiało kosztować kilkaset milionów euro, skoro tylko jeden polski producent wydał na to 30 mln zł). Czy obywatele wiedzieli, że szykowana jest taka regulacja? Nie, ponieważ proces tworzenia prawa w UE jest skryty, całkowicie nieprzejrzysty, a ogromny udział w nim mają lobbyści. Jeśli zaś wiedza na temat dyrektywy SUP w ogóle gdzieś się pojawiała, to w formie histerycznych haseł: musimy to zrobić, bo planeta ginie!
Media w demokracjach Zachodu nie spełniają już swojej funkcji. Wystarczy sprawdzić, w jaki sposób podobne informacje podawane są również przez polskie telewizje, gazety czy portale. Nie ma tam dociekania konsekwencji, sprawdzania faktów, stawiania pytań – o odpowiedziach nie mówiąc. Jest bezmyślne powielanie schematów, opartych na sianiu paniki. Jak ze słynnym wykrzyknikiem Rafała Trzaskowskiego w czasie jednego z wywiadów radiowych: „Nie możemy pozwolić, żeby planeta nam się spaliła!”. Czasami postawę medium determinuje jego podporządkowanie polityczne, ale zwykle nie oznacza to większej dociekliwości, a jedynie podrzucanie schematów.
NIEWYGODNE PYTANIA
Czy odbiorcy byli w stanie krytycznie podejść do tak podawanych informacji? Nie, ponieważ serwowana przez media propaganda oraz system edukacji oduczają ich myślenia krytycznego i rozumienia związków przyczynowo-skutkowych. Stąd wielu poprzestaje na papce („to jest dobre dla planety”) i nie pyta, jaki konkretnie ma być skutek regulacji, jaki ma ona sens w zestawieniu z innymi, już istniejącymi, albo ile ma kosztować.
Czy obywatele, zirytowani narzucanymi rozwiązaniami, mają instrumenty pozwalające się im sprzeciwić? Formalnie tak, fikcja demokracji polega bowiem na podtrzymywaniu jej formalnych oznak. UE ma nawet uruchamiany od czasu do czasu mechanizm internetowych konsultacji społecznych. Faktycznie – nie. Demokratyczna kontrola nad procesem tworzenia prawa jest skrajnie ograniczona. W UE Parlament Europejski nie ma nawet inicjatywy ustawodawczej, ma ją za to Komisja Europejska – ciało nieposiadające żadnej demokratycznej legitymacji. W Polsce prawo dotyczące referendów – najbardziej oczywistego instrumentu demokratycznej kontroli poza wyborami – jest zbudowane tak, że rządzący mogą się obywatelom śmiać prosto w nos.
Wreszcie w UE subsydiarność jest kpiną. Sprawa taka jak sposób mocowania zakrętek do butelek w ogóle nie powinna być przedmiotem unijnych regulacji.
ZŁUDZENIA WYBORCY
No dobrze, a co z „wielkim świętem demokracji”, czyli wyborami? Jak stwierdza Kurlantzick – aczkolwiek sięgając po ekstremalne przykłady z Azji Wschodniej – samo przeprowadzanie wyborów nie wystarczy. Państwo, w którym odbywają się demokratyczne wybory, może być w istocie autorytarne.
Jeśli prześledzimy mechanizmy opisane wyżej, ale także inne, które działają w dzisiejszej Polsce (choćby sposób obsadzania władz mediów państwowych czy sposób działania sądownictwa), uświadomimy sobie, że politycy sprzedają nam w postaci wyborów – proszę wybaczyć wyrażenie – ordynarną ściemę. Przekonują, że mamy niebagatelny wpływ na rzeczywistość, podczas gdy jest on znikomy. System wyborczy, system finansowania partii, system obsadzania stanowisk powodują, że siła płynąca z aktu wyborczego jest złudzeniem. Nasi wybrańcy chwilę po osiągnięciu celu zmieniają taktykę oszukańczej narracji dla gawiedzi – którą wyborcy niezmiennie kupują, jakby z nadzieją, że przecież dziesiąty raz nie można ludzi tak bezczelnie oszukiwać – na taktykę wewnątrzpartyjnej, a zarazem plemiennej logiki.
Ta niewesoła diagnoza powinna się zakończyć jakąś złotą radą. Czymś w stylu: róbmy swoje, działajmy lokalnie. Ale to niewiele zmieni. Zachód zabrnął w dramatyczny kryzys demokracji, który rozgrywa się w znacznej mierze niedostrzeżenie. Jest również maskowany pokrzykiwaniami o miejscach, gdzie demokracji brak w widoczny sposób – jak w Rosji czy Chinach.
Nie wierzę, że z tego kryzysu wyprowadzi nas jakakolwiek praca organiczna. Obawiam się, że jego skutkiem będzie brutalny wstrząs lub seria wstrząsów. Co pojawi się po nich? Tego nikt dzisiaj przewidzieć nie może.