Mam na półce kilka książek Waldemara Łysiaka. Niedawno ponownie sięgnąłem po jedną z nich: „Rzeczpospolita kłamców. Salon”. Dziś bowiem zakłamanie tzw. salonu i w ogóle kłamstwo w wymiarze społecznym, politycznym i kulturowym wydają się dużo bardziej porażające niż 20 lat temu, kiedy Łysiak wydał swą książkę o kłamcach. „Salon” to polityczne, biznesowe i artystyczne elity, a raczej pseudoelity narcystycznie przekonane o swej wyjątkowości. Mówiąc bardziej Łysiakiem: nadęte szulernie i kliki. I tak do salonu należał np. Andrzej Szczypiorski, najpierw pupilek PRL, a potem „opozycjonista”, pompowany przez michnikowszczyznę na „wielkiego pisarza”, ale już taki Zbigniew Herbert nie tylko do salonu nie należał, ale przez ten salon był znienawidzony. Nie przez przypadek Herbert nie dostał literackiej Nagrody Nobla. Wszak ta stała się już dawno emanacją światowego salonu.
Łysiak opisuje europejskie salony od XVIII w., ale przede wszystkim analizuje salony PRL oraz „koncesjonowanej opozycji”, przy czym wyróżnia „lewicę laicką”, „katolewicę” i „czerwonych”. „Po roku 1988 jedni i drudzy, i trzeci (…) złączą swe siły – stwierdza pisarz – dla budowania zrębów »wyzwolonej« (III Rzeczypospolitej). Mazowiecki zostanie premierem, Kiszczak wicepremierem, Jaruzelski prezydentem”. I tak toczy się historia w Polsce, tyle że kłamstwa wytyczające „słuszny” kierunek już płyną nie z Moskwy, ale z Brukseli i Berlina, choć Moskwa nie przestała mieć realnego wpływu na wielu „salonowców”. Przy czym okresy, kiedy salon był częściowo odstawiony od „kierowniczej roli”, histerycznie ogłaszano „upadkiem demokracji” i „deptaniem praworządności”. Dziś dowiadujemy się, ile pieniędzy szło m.in. z USA pod rządami „demokratów” na wspomaganie w Polsce różnych organizacji, które kłamały, strasząc wyimaginowanymi zagrożeniami.
Współczesny salon wyznaje lewicowo-liberalne ideologie, gardłuje o demokracji, wolności i tolerancji, ale w gruncie rzeczy ma mocne inklinacje do ograniczania publicznej debaty, karania za odstępstwa od głoszonych przez siebie idei. Czyni to oczywiście pod takimi hasłami, jak walka z nienawiścią i z fejkami oraz troska o rzetelną (czytaj: lewicowo zideologizowaną) informację. Salon głosi praworządność, ale chodzi mu o prawo „takie, jak on je rozumie”. Prokuratura i sądownictwo mają być temu „rozumieniu” ślepo poddane. A media mają być „przyjazne”. Z innymi mediami tuzy „demokracji walczącej” po prostu nie rozmawiają, co więcej, najmują tzw. ochroniarzy, by „nie swoich” dziennikarzy nie wpuszczać na konferencje prasowe. Wtedy mogą kłamać do woli bez ryzyka, że ktoś przypomni fakty i zada niewygodne pytanie.
Kłamcy istnieli od zawsze. Jezus zarzuca swoim oponentom, że są zamknięci na prawdę. W konsekwencji zarzuca im wprost: „Macie diabła za ojca” (J 8, 44). Bo diabeł „jest kłamcą i ojcem kłamstwa” (J 8, 44). A kłamstwo kłamstw, które znajdujemy na pierwszych stronach Księgi Rodzaju, polega na podszepcie, że to Bóg jest kłamcą, który ogranicza ludzi, i że dlatego człowiek powinien zbuntować się i zacząć tworzyć własny, nowy świat i nowego człowieka, wbrew Bogu. Kłamstwa współczesnych ideologii opierają się na tym fundamentalnym kłamstwie diabła. Można jednak odnieść wrażenie, że w minionych okresach, przynajmniej niektórych, kłamcy bardziej się starali, by udawać, że mówią prawdę. Dziś kłamcy są coraz bardziej bezczelni. Przypominają się słowa z filmu „Młode wilki”: „Nigdy do niczego się nie przyznawaj, (…) a jak cię złapią na kradzieży za rękę, to mów, że to nie twoja ręka”. Kłamcy są coraz bardziej bezczelni, bo widzą, że jak są kryci przez potężne media, to bardziej opłaca się im iść w zaparte, niż się tłumaczyć. Niestety, Rzeczpospolita kłamców ma się dobrze…