Czas przyspieszył. Świadomość schyłku cywilizacji zachodniej trwa już co najmniej dwa wieki, ale dziś jasno widać, że koniec jest bliski
Patryk Buchanan, znany także w Polsce wybitny konserwatywny komentator i autor wielu ważnych książek o amerykańskiej i zachodniej współczesności, w 2011 r. wydał w USA książkę „Samobójstwo supermocarstwa: Czy Ameryka dotrwa do 2025 roku?”. Buchanan całe dojrzałe życie poświęcił pracy dla swojej ojczyzny. Zaczynał jako doradca prezydenta Nixona, później doradzał prezydentom Fordowi i Reaganowi, sam dwukrotnie ubiegał się o nominację Partii Republikańskiej w wyborach prezydenckich i wreszcie w 2000 r. startował w tych wyborach jako kandydat maleńkiej partii założonej przez miliardera Rossa Perota, nota bene mającej wówczas w swoich szeregach Donalda Trumpa.
W owej książce Buchanan, rzecz jasna, nie wieszczył rychłej utraty przez USA dominującej pozycji gospodarczej czy nawet najmniejszego zagrożenia dla militarnej przewagi Ameryki nad resztą świata. Chodziło mu o upadek moralny i kulturalny, bezwzględne odrzucenie chrześcijańskich fundamentów ładu społecznego, koniec narodowej spójności i wyparcie się własnej historii, a w konsekwencji koniec krótkiego trwania narodu amerykańskiego.
Niczym w starożytnym Rzymie
Świadomość schyłku cywilizacji zachodniej trwa już co najmniej dwa wieki, ale dziś jasno widać, że koniec jest bliski. Bardziej to dotyczy Europy niż Ameryki, i jeszcze w 2011 r. można było uznawać cezurę roku 2025 dla amerykańskiej cywilizacji za zbyt pesymistyczną. Coś innego mówią jednak np. akcje zmierzające do zburzenia pomników przywódców skonfederowanych stanów Południa – i reakcja ośrodków opiniotwórczych oraz politycznego establishmentu na wydarzenia w Charlottseville. Odniosły się one jedynie do ulicznych walk między ekstremistami, i to w taki sposób, żeby potępić ekstremistów prawicowych. Pokazuje to, że widoczna część amerykańskiego społeczeństwa nienawidzi własnej historii. Ściślej: ta część społeczeństwa nie ma pojęcia o historii amerykańskiego Południa i Północy, ale wierzy uczelnianym lewicowo-liberalnym guru, którzy wpoili jej nienawiść zwłaszcza do historii Południa, ale w istocie do prawdziwej historii ojczyzny, złożonej i wartej, by być z niej dumnym.
Co innego też mówi przyzwolenie dużej części społeczeństwa na moralną degenerację i wprowadzanie antychrześcijańskich norm prawnych (o czym pisałem w „Idziemy” nr 36/622). Ideologiczna papka, którą karmiony jest naród, związana z nią liberalizacja kultury, ale także rozrost władzy państwa nad obywatelem oraz globalizacja ekonomii dostatecznie długo przyczyniały się do społecznej atomizacji, by dziś musieć mówić o rozpadzie narodu. Czarni Amerykanie walczą z białymi, Północ z Południem, opiniotwórcza i rządząca elita ma za nic szerokie amerykańskie rzesze.
Pytanie, jak reagować na widoczny upadek, ma dziś znaczenie bardzo praktyczne. Około ćwierci wieku temu amerykańscy konserwatyści zaczęli mocno opowiadać się za nową myślą państwową dla USA. Opowiedzieli się za powstaniem nowej, prawdziwej federacji, a może wielu federacji i także państw niesfederowanych, i wszystko to w miejsce obecnego imperium. W 1993 r. pisał o tym w swojej autobiografii wielki amerykański dyplomata, główny architekt zimnej wojny, w tym czasie już sędziwy George Kennan. Wszyscy autorzy podzielający ten pogląd wskazywali na immanentny kryzys społeczny i ekonomiczny USA wskutek osiągnięcia przez państwo centralizacji na skalę nie do utrzymania i wprost nieludzką. Sukcesy ekonomiczne małych krajów traktowali jako przykłady napawające optymizmem i dowodzili, że podział Stanów Zjednoczonych może się odbyć zgodnie z amerykańskim prawem, a nie tylko leży w dobrze pojętym interesie społeczeństwa.