Trudno nie zgodzić się z taką opinią. Wszak znamy sytuacje, które pasują do dialogu: – Pięknie mówił! – A co mówił? – A tego nie mówił… Nie brakuje w Kościele mowy-trawy, z której niewiele wynika dla naszego życia. Tak! Trzeba szukać języka, który ludzie rozumieją i który dotyczy ich życia. Z drugiej jednak strony szybko się okazuje, że „zrozumiały język” to kwestia złożona. Po pierwsze, ludzie są różni. Nie ma jednego wzorca „współczesnego” człowieka. Różne grupy używają różnych języków. Nie istnieje też jakiś jeden uniwersalny język, który by się wszystkim podobał. To zróżnicowanie widzę wśród pochodzących z ok. 120 krajów studentów na Gregorianie. Wcale nie jest tak, że większość woli ujęcia teologów posoborowych, jak np. Karl Rahner. Wręcz przeciwnie! Można zaobserwować swoisty renesans zainteresowania św. Tomaszem. A wielu znajduje więcej inspiracji w Ojcach Kościoła niż w autorach współczesnych. W duszpasterstwie mamy tych, do których przemawia język Radia Maryja, i tych, którzy chętnie korzystają z zupełnie innych mediów. Jedni zachwycają się Franciszkiem, a inni tęsknią za Benedyktem XVI. Dlatego istnieje w Kościele wiele różnych języków.
Ponadto przepowiadanie Ewangelii polega na mówieniu rzeczy nowych, na uczeniu ludzi języka wiary, którego nie znają albo który znają niewystarczająco. Jezus w swoich przypowieściach odwoływał się do różnych znanych słuchaczom obrazów. Ale jednocześnie mówił coś całkiem nowego, czego oni często nie rozumieli. Chrystusowa Ewangelia zakorzeniona jest w historii i języku Starego Testamentu, ale zarazem go przekracza, tworząc nową historię i nowy język. Jeśli słuchacz nie rozumie, co zostało powiedziane, to wcale nie musi to być wina mówiącego. Być może trzeba czasu i cierpliwości, aby ktoś, kto nie rozumie, zaczął rozumieć. To jest trochę tak jak w szkole. Nawet najlepszy nauczyciel może natrafić na „opór materii” po stronie niektórych uczniów. Z tego nie wynika, że nauczyciel jest zły. Kościół musi szukać różnych języków, by dotrzeć do różnych ludzi, ale to nie znaczy, że ma się podlizywać ludziom, nadskakując ich gustom i równając w dół.
Kiedy tak patrzę na niektóre Kościoły w Europie Zachodniej, których teologowie po Soborze Watykańskim II zaczęli zmieniać wszystko w imię właśnie nowego, lepszego sposobu mówienia, to mam wrażenie, że nie stworzyły one nowego języka, który budzi wiarę, ale same zaczęły przejmować język nie-wiary, język poprawności politycznej i różnych modnych idei. Kiedy katolik odmienia na wszystkie sposoby takie hasła, jak „dialog”, „bliżej ludzi”, „więcej otwarcia”, to powinien od czasu do czasu się zatrzymać i zapytać, jakie są tego owoce i kto zbliżył się do czego.
Nowy język mówienia o rodzinie jest na pewno potrzebny. Potrzebuje nieustannej refleksji duszpasterstwo narzeczonych, młodych małżeństw, rodzin. Zresztą, już istnieje wiele grup, nowych ruchów kościelnych, które stanowią interesujące propozycje dla małżeństw. Kiedy jednak słyszę, że nauczanie Jana Pawła II o rodzinie jest już przestarzałe i trzeba wymyślić coś nowego, to zapala mi się czerwona lampka. Bo nowe wcale nie znaczy lepsze, a niekiedy może się okazać dramatycznie złe. Szukajmy zatem nowych języków, ale niech będą to języki podpowiedziane przez Ducha Świętego, „języki jakby z ognia”, te same, które pozwoliły apostołom skutecznie przemawiać do ludzi różnych narodów, którzy przybyli do Jerozolimy.
Dariusz Kowalczyk SJ |