Ale do rzeczy: wynik referendum – 25 proc. frekwencji, w tym 95 proc. głosów za odwołaniem Hanny Gronkiewicz-Waltz – jest porażką opozycji, jednak nie klęską. Spodziewałem się rezultatu znacznie gorszego. Do urn poszło, mimo zniechęcającej nawały medialnej, niemal 350 tys. warszawiaków. Jak na miasto-bastion władzy, całkiem sporo. Gdyby te głosy przełożyć na głosowanie wyborcze, mielibyśmy remis pomiędzy PO a PiS. To wyraźne przesunięcie, zapowiedź końca dominacji jednej partii, także w „Lemingradzie”.
Nie uważam też, by sprawie referendum zaszkodziła aktywność Prawa i Sprawiedliwości. Organizacje lokalne, które zbierały głosy, nie miały pieniędzy ani struktur niezbędnych do prowadzenia kampanii. PiS wszedł więc w próżnię, i skutecznie zmobilizował swoich zwolenników. Gdyby nie energia głównej partii opozycyjnej, wynik byłby zapewne podobny do tego na Ursynowie u Piotra Guziała – a więc frekwencja wynosząca niespełna 20 proc. Mimo sypiących się teraz setkami dobrych rad, nie uważam, że PiS mógł rozegrać to wyraźnie lepiej. Jedyną realną opcją było wycofanie się z boju, stanięcie z boku i czekanie. Wówczas porażka nie byłaby tak bardzo porażką PiS-u. Sztabowcy zaryzykowali i zagrali va banque. Dali władzy szansę na odbicie się od dna, ale znów: zwycięstwo wyrastające z uniku taktycznego, czyli bojkot nie ma w sobie tej siły, co wiktoria wywalczona w boju. Inna sprawa, że PiS potrzebuje teraz jak powietrza jakiegoś sukcesu albo nośnego tematu. Czegoś, co pozwoliłoby znów przejąć inicjatywę.
Najważniejszym politycznym skutkiem niedzielnego głosowania jest potwierdzenie i scementowanie nieformalnego sojuszu SLD-PO. To niedwuznaczne zdystansowanie się Leszka Millera wobec akcji uratowało Hannę Gronkiewicz-Waltz. Teraz Miller mówi wprost: „Wygrał rozum, a nie emocje i namiętności”. Postkomuniści już przebierają nogami, by wejść do rządu, jeszcze w tym rozdaniu albo po kolejnych wyborach. Sprawa wydaje się przesądzona: dziś, patrząc na sondażowy rozkład głosów, to niezwykle prawdopodobny scenariusz. I tak oto, 10 lat po roku 2005, który zdawał się grzebać SLD, wrócimy do starego. Zgodnie z hasłem: czasem trzeba zmienić wszystko, by nie zmienić nic.
Jacek Karnowski |