Miałam w swoim życiu sny, które później okazywały się prorocze. Taką historię chciałabym opowiedzieć. Kiedy studiowałam w konserwatorium we Lwowie, mieliśmy na wydziale wokalistyki przedmiot o nazwie „sztuka aktorska”, na którym uczyliśmy się nie tylko śpiewać, ale też jak zachowywać się na scenie, często nawet w operowych strojach.
Pamiętam tamten dzień jak dziś. Promienie słońca i zapach kawy z pobliskich kawiarni wkradały się przez otwarte okna uczelni w każdy kąt, więc jak tylko skończyłyśmy swoje wokalne popisy w dusznej sali, pobiegłyśmy z koleżanką na kawę z sernikiem dzielonym na pół, który często zastępował nam obiad. Zadowolone, już miałyśmy wracać… aż tu nagle zrobiło się na zewnątrz ciemno i zaczęła się ulewa taka, że musiałyśmy się zatrzymać pod zadaszeniem jednej z kamienic. Szum deszczu i grzmot gromów zdominowały wszystkie inne dźwięki dookoła, jakby zagrała jakaś niebiańska orkiestra – zamknęłyśmy obie oczy i zaczęłyśmy śpiewać. A wiatr zawiał i rozniósł pieśń po całym rynku. Byłyśmy szczęśliwe.
Tamtego dnia, wracając po ulicznym performansie, dokładnie na środku jezdni, kiedy akurat przeskakiwałam kałużę, ktoś się do mnie uśmiechnął i przywitał. Był to drobny, śniady chłopak. Mogłabym o nim zapomnieć, gdybym po wielu miesiącach znowu go nie spotkała w domu moich znajomych. Zaprzyjaźniłam się z nim. Miał na imię Vinay, pochodził z Delhi i studiował na Politechnice Lwowskiej. Potrafiliśmy godzinami rozmawiać. Opowiadał o swoim kraju, jego zwyczajach, ale najbardziej mnie ujęła skromność tego hinduskiego chłopaka.
Którejś niedzieli obudziłam się, gdy już mocno świeciło słońce. Ewa, przyjaciółka, z którą wynajmowałam mieszkanie, zaparzyła herbatę. „Miałam dziwny sen – mówię do niej. – Szłam wąską i zawiłą ulicą pod górę. Za zakrętem stał duży gmach. Kiedy już byłam w środku, zobaczyłam schody prowadzące na piętro. Weszłam po nich, skręciłam w prawo, podeszłam do drugich drzwi i się obudziłam”.
Wieczorem świętowaliśmy w restauracji urodziny znajomego. W pewnym momencie podszedł do naszego stołu pewien Pakistańczyk. „Czy ty jesteś Anżelika?” – zapytał. Kiwnęłam głową, że tak. „Vinay w nocy prawie umarł”. Byłam zszokowana: „Gdzie on jest?”. „Kilka ulic stąd, w szpitalu” – odpowiedział. Było już późno, ale nikt nie mógł mnie powstrzymać – założyłam pośpiesznie palto, wybiegłam na ulicę, a za mną moi koledzy i kolega Vinaya, który już się zdążył zorientować, że ja kompletnie nie wiem, dokąd mam się udać, więc gdzieś tam z tyłu krzycząc, objaśniał mi drogę. Ale nagle… zobaczyłam tę krętą ulicę ze snu. Za zakrętem stał ten sam znajomy gmach. Wbiegłam do środka, a tam portier: „Wiesz, dokąd iść?”. „Wiem!” – krzyknęłam, będąc już na schodach. Skręciłam w prawo – jedne drzwi, drugie… „Vinay! Co się stało?”. „Lekarz mi w nocy powiedział, że mogę nie przeżyć operacji. Poprosiłem więc Boga bardzo mocno, żebym mógł jeszcze cię zobaczyć”.
Był to czas, kiedy dosyć słabo karmiono w szpitalach, dlatego starałam się odwiedzać chorego codziennie z ugotowanym posiłkiem, aż wyzdrowiał. Któregoś dnia ktoś zapukał do drzwi naszego mieszkania. Ewa otworzyła, a tam – ten sam Pakistańczyk: „Ubierajcie się dziewczyny, zapraszamy was na obiad”. Od lat mieszkańcy Pakistanu i Indii żywią do siebie ogromną wrogość, dlatego było dla nas wielkim zaskoczeniem, że na obczyźnie potrafili nie tylko żyć ze sobą w zgodzie, ale też pomagać sobie nawzajem. Tamtego dnia, w akademiku, zostałyśmy ugoszczone przez nich, ubranych w tradycyjne stroje ludowe, tym, co mieli najlepszego: stołem z zastawionymi pysznymi orientalnymi potrawami.
Minęło dużo czasu, nasze drogi się rozeszły. Już wtedy się zastanawiałam, jak to jest: mój przyjaciel był hinduistą, a jednak w chwili zagrożenia życia zwrócił się nie do wielu, ale do jednego Boga. Dopiero po latach się dowiedziałam, że ludzie, którzy – nawet jeśli są politeistami – gdy śmierć zagląda im w oczy, błagają o pomoc nie kogo innego, tylko Boga – i to jedynego.