Prezydent USA wprawia świat w osłupienie: od zapowiedzi, że zakończy wojnę rosyjsko-ukraińską w jeden dzień, poprzez chęć przejęcia Grenlandii i przyłączenia Kanady, po pomysł zamiany Strefy Gazy w Riwierę Bliskiego Wschodu.

Wszystkie te idee łamią ustalone zasady postępowania w stosunkach międzynarodowych. Z podobnie kontrowersyjnymi pociągnięciami mieliśmy do czynienia podczas pierwszej kadencji Donalda Trumpa. Wystarczy przypomnieć próbę zawarcia porozumienia z Koreą Północną: od wzajemnych mało dyplomatycznych wypowiedzi o przywódcy drugiej strony, poprzez spotkania na szczycie, w tym wizytę w strefie zdemilitaryzowanej, po załamanie się rozmów i powrót do stanu początkowego. Niemniej to, czego świat był świadkiem w pierwszych tygodniach drugiej kadencji, przechodzi wszelkie oczekiwania.
NOWA RIWIERA
Swoje niekonwencjonalne kroki Trump rozpoczął, jeszcze zanim objął urząd prezydencki. Ustawa Logana zabrania prywatnym osobom negocjowania sporów pomiędzy USA i innymi krajami. Z tego względu, zanim prezydent elekt złożył przysięgę, Steve Witkoff, wówczas in spe specjalny wysłannik ds. Bliskiego Wschodu 18 stycznia przyłączył się do wysłanego przez prezydenta Joego Bidena amerykańskiego zespołu usiłującego doprowadzić do zawieszenia broni między Izraelem i Hamasem. Trumpowi zależało, aby ceremonii jego zaprzysiężenia nie zakłócały relacje z bombardowanej Strefy Gazy. Tak też się stało: w kilka godzin Witkoff osiągnął to, czego ekipa Bidena nie była w stanie dokonać przez kilkanaście miesięcy. Jakich argumentów użył, nie wiadomo. Ale porozumienie zostało podpisane – niemal takie samo, jakie kilka miesięcy wcześniej rząd Benjamina Netanjahu odrzucił. Wiadomo jednak, że przywódcy radykalnych stronnictw będących w koalicji z Netanjahu wymusili na premierze obietnicę (na piśmie) zerwania rozejmu już po zakończeniu pierwszego z trzech planowanych etapów.
Zapewne Netanjahu zachęciła do przystania na amerykańskie warunki obietnica przyjęcia go przez Trumpa w Waszyngtonie. Premier Izraela był pierwszym zagranicznym politykiem w Białym Domu u nowego prezydenta. Sprawy nie poszły jednak całkiem po myśli gościa, bo podczas konferencji prasowej gospodarz obwieścił, że zakończenie sporu widzi w drodze przeniesienia Palestyńczyków do Egiptu i Jordanii (tu nie było niespodzianki, bo Trump taki pomysł już wcześniej obwieścił) i przejęcia kontroli nad tym obszarem przez USA. To drugie było zupełnym zaskoczeniem, bo o ile, mówiąc oględnie, „wyproszenie” Palestyńczyków jest zgodne z pomysłem budowy biblijnego „Wielkiego Izraela” od rzeki (Jordan) do morza (Śródziemnego), o tyle budowa „Riwiery” na Bliskim Wschodzie pod amerykańską kontrolą – już nie. Takie postawienie sprawy oznaczało danie Tel Awiwowi zielonego światła do ponownego ostrzału Gazy i zmuszenia mieszkańców do jej opuszczenia; było przy tym połączone z postawieniem weta wobec zgarnięcia przez Izrael owoców tej szeroko potępianej działalności, czyli przejęcia Strefy Gazy. Na myśl przychodzi powiedzenie Lecha Wałęsy: „Jestem za, a nawet przeciw”. Należy jednak pamiętać, że w Stanach Zjednoczonych ważna jest podpisana umowa (choć i tutaj z Trumpem różnie bywa), a nie to, co zostało powiedziane podczas konferencji prasowej. Niewykluczone zatem, że niebawem prezydent zaproponuje nowe rozwiązanie.
POLITYCZNY SLALOM
Ciekawym aspektem pomysłu zamiany Strefy Gazy w Riwierę jest to, że przejęcie tego obszaru miałoby odbyć się bez poniesienia przez USA jakichkolwiek kosztów. Budowę osiedli dla Palestyńczyków w Egipcie i Jordanii mają sfinansować regionalni potentaci finansowi (czytaj: Arabia Saudyjska). Trump także wykluczył udział wojsk amerykańskich w wysiedlaniu opornych (mimo 15 miesięcy ostrzału Strefy Gazy mieszkańcy nie wyrażają ochoty, żeby się stamtąd wynieść).
Przedstawiając ofertę rozwiązania kwestii Strefy Gazy, Trump postawił państwa arabskie w niewygodnej sytuacji. Dał im „szansę”, żeby przyszły z pomocą pobratymcom i uchronili ich przed nieszczęściami, jakie mogą na nich spaść, jeśli rozejm się załamie. Co więcej, poprzez wysiedlenie Palestyńczyków raz na zawsze rozwiązano by punkt zapalny w stosunkach arabsko-izraelskich, więc nieprzyjęcie tej oferty oznacza przepuszczenie wielkiej okazji do pokojowego rozwiązania sporu. Państwa arabskie na razie odrzucają pomysł Trumpa, ale zobaczymy, co się stanie w dłuższej perspektywie.
Stanowisko świata arabskiego daje Trumpowi możliwość szybkiego wycofania się z oferty, bo warunkiem sine qua non jej realizacji jest współpraca innych zainteresowanych stron. W sumie Trump otworzył sobie szerokie pole do błyskawicznej zmiany frontu. Jest to jego ulubiona strategia, stosowana, by inni uczestnicy negocjacji mieli trudności w odczytaniu jego rzeczywistych zamiarów i celów. Takie postępowanie przyniosło mu wielkie sukcesy na rynku nieruchomości. Niestety, nie jest oczywiste, że tak samo będzie w stosunkach międzynarodowych.
INTERESY I POLITYKA
Robienie interesów różni się od polityki międzynarodowej tym, że umowy między państwami mają na ogół wieloletni charakter, podczas gdy kontrakty między firmami to często umowy kupna-sprzedaży ograniczone w czasie. W stosunkach międzynarodowych wiarygodność kontrahenta ma dużo większe znaczenie niż w świecie interesów, bo zawarcie sojuszu czy układu ma przynieść korzyści na długą metę. Tymczasem na ogół Trump w polityce zagranicznej postępuje tak, jakby w grę wchodziła krótkoterminowa transakcja. Sprawa Gazy jest tego przykładem. Po kilku wymianach zakładników Trump obwieścił, że albo Hamas do soboty w południe uwolni wszystkich zakładników, albo rozejm przestanie obowiązywać. Nie zakończył się nawet pierwszy etap rozejmu, w ramach którego miano zwolnić tylko część osób przetrzymywanych w Gazie, a tu prezydent jednostronnie, pod byle pretekstem zmienia warunki. Jednym słowem, zanosi się na powtórzenie sytuacji z Koreą Północną.
Przykłady można mnożyć. Podczas pierwszej kadencji Trump z wielkimi fanfarami renegocjował układ z Kanadą i Meksykiem o wolnym handlu, pierwotnie zwany NAFTA, potem przez samego Trumpa przechrzczony na USMCA. Umowa weszła w życie 1 lipca 2020 r.; nie minęło pięć lat, gdy tenże Trump, wbrew jej postanowieniom, ogłasza wprowadzenie ceł na import z Kanady i Meksyku. Takie postępowanie nie wzbudza zaufania, bo przedsiębiorstwa np. podejmowały decyzje o inwestycjach w fabryki, licząc na stabilne reguły gry, a tu nagle okazuje się, że przesłanki do decyzji biznesowych były błędne. Oczywiście amerykański rynek jest niesłychanie ważny dla wielu państw, szczególnie sąsiednich, i Trump będzie w stanie na nich wymusić różne ustępstwa gospodarcze. Można jednak mieć obawy, że na dłuższą metę takie postępowanie nie przyniesie dobrych skutków, ponieważ reszta świata rozwija się szybciej niż USA i znaczenie Stanów będzie maleć.
Jeszcze większe szkody mogą zaistnieć na niwie politycznej, bo tu na ogół w grę wchodzą strategiczne kalkulacje. Przeważająca większość znawców, nawet amerykańskich, uważa, że mapa polityczna świata zmienia się z układu jednobiegunowego w wielobiegunowy i zdolność do zawierania sojuszów będzie mieć podstawowe znaczenie w zbliżających się zmaganiach o uzyskanie jak największych wpływów w świecie. Tymczasem polityka uprawiana przez administrację Trumpa nie zwiększa atrakcyjności USA jako partnera.