Każdego dnia odbywają się na świecie konferencje, sympozja, debaty… Wszak wszyscy deklarują, że trzeba rozmawiać, dialogować, przedstawiać różne punkty widzenia. Dzieje się tak jednak w teorii. Okazuje się na przykład, że głoszenie poglądów, które nie zgadzają się z lewicowo-liberalnym mainstreamem, to „mowa nienawiści”, a „nienawistnikom” trzeba zamknąć usta. W imię miłości! Czyż nie na tym właśnie polega „polityka miłości”? Kto nie z nami, ten „nienawistnik” i „złodziej” i trzeba się z nim odpowiednio rozprawić. Dyskusje się zatem odbywają, ale najczęściej odpowiednio zorkiestrowane, eksperci starannie dobrani, a dziennikarze zaprzyjaźnieni.
Hasło „Róbta, co chceta” odwołuje się do wolności. Ale wygląda na to, że chodzi o wolność rozumianą po marksistowsku, czyli jako świadomość konieczności. Chodzi o to, by płynąć ze wskazanym głównym nurtem. „Róbta, co chceta”, ale mnie „popierajta”, bo jeśli nie witacie mnie entuzjastycznie, albo – co gorsza – zadajecie mi jakieś pytania o rozliczenia pieniędzy, w tym pomocy dla powodzian, to jesteście hejterzy, których trzeba gonić. Z konferencji prasowych was wyrzucimy. Bo rozmawiamy jedynie z „prawdziwymi” dziennikarzami, którzy zadają konstruktywne pytania, np.: „Skąd pan bierze tyle sił, by niestrudzenie pomagać ludziom, choć zewsząd atakują pana hieny?”. Swoją drogą, cała ta histeria, która ma trwać do końca świata i jeden dzień dłużej, nadawałaby się na film w stylu Barei.
Różne mniej lub bardziej demokratyczne systemy społeczno-polityczne polegają m.in. na tym, że społeczeństwa wybierają swoich reprezentantów, którzy w rezultacie otrzymują jakiś zakres władzy, regulowany konstytucją, ustawami i innymi prawami. Te prawa można zmieniać, ale też w określony wcześniej sposób, a nie wedle widzimisię tego, kto akurat ma w ręku służby siłowe. Niełatwo jednak stworzyć taki system, w którym większość obywateli czuje się naprawdę reprezentowana. Po pierwsze, wyborcy mają różne poglądy i oczekiwania, a jeszcze się taki nie narodził, co by wszystkim, albo tylko większości, dogodził. Po drugie, wybrańcy ludu są zależni nie tylko i nie przede wszystkim od tych, którzy na nich zagłosowali, ale także od partii i koalicji, do których należą, oraz od mediów.
Wydaje się więc, że trudno spotkać obywatela, który by się czuł reprezentowany przez kogoś w stu procentach. Raczej jest tak, że do jednych mu bliżej, a do innych dalej albo całkiem daleko. I na tej podstawie wyborca dokonuje decyzji przy urnie. Są też tacy, którzy nie biorą udziału w głosowaniu, przekonani, że oni wszyscy tacy sami, kłócą się tylko o stołki i nic dobrego dla ludzi nie robią. Można zrozumieć tego rodzaju rozgoryczenie, ale nie należy się z nim zgadzać, bo nie jest prawdą, że wszyscy politycy są tacy sami. Nie są! Stanowią różne prawa i podejmują różne decyzje w sprawach ekonomii, gospodarki, edukacji, kultury.
O dialogu, wolności i reprezentatywności (synodalnej) mówi się dziś sporo także w Kościele. Podkreśla się, że trzeba wsłuchać się w głos inaczej myślących. Tyle że potem okazuje się, iż są słuszni inaczej myślący i niesłuszni. Ci słuszni to np. rozmaici reprezentanci mniejszości seksualnych. Niesłuszni natomiast mogą być „radykałowie”, bo zbytnio o złu aborcji rozprawiają albo upierają się, że nie ma sensu błogosławienie par homoseksualnych. Na synodach mamy reprezentantów różnych środowisk. Ale czy rzeczywiście różnych? No bo jak np. wskazać dwoje świeckich z Polski, którzy by reprezentowali wszystkich świeckich wiernych?
Szukajmy dialogu, mówmy o wolności i wybierajmy reprezentantów, ale nie bądźmy naiwni. Nie dajmy się manipulować. Bo zdarza się, że im kto częściej używa tych haseł, tym większe ma ciągoty do zideologizowanego zamordyzmu.