Make America Great Again – „Uczyńmy Amerykę ponownie wielką” – było hasłem wyborczym Donalda Trumpa podczas kampanii w 2016, 2020 i 2024 r. Tym razem może się ono zrealizować.

Po wygranej w 2016 r. działania administracji Trumpa były sparaliżowane przez posądzenia o ukrytą współpracę z Rosją. Chociaż oskarżenia okazały się fałszywe, to sprawiły, że niewiele wyszło z zamiarów prezydenta. Tym razem Trump stoi przed szansą spełnienia postulatów, które wysuwał podczas kampanii, w szczególności reformy instytucji podległych rządowi federalnemu, położenia tamy nielegalnej imigracji, oczyszczenia wojska i służb z czynników, które zajmują się wcielaniem w życie lewicowych ideologii i tym samym niedostatecznie starają się o obronę interesu narodowego, a także poprawy konkurencyjności gospodarki, szczególnie w dziedzinach wymagających zastosowania najnowocześniejszych technologii. W zakresie polityki międzynarodowej Trump planuje niezwykłe posunięcia, które wywołałyby istną rewolucję i pozwoliłyby wygrać rywalizację z Chinami.
BIEG Z PRZESZKODAMI
Lista zamierzeń jest długa, środki zaś do ich osiągnięcia – ograniczone. Co prawda, dzięki współpracy z czołowym konserwatywnym trustem mózgów The Heritage Foundation wiele rozwiązań już opracowano i znaleziono osoby, które mają je wcielać w życie, ale przeszkód do pokonania nadal jest wiele. Naczelny kłopot to wojna amerykańsko-amerykańska. Pokonana Partia Demokratyczna zapowiada totalną opozycję, co – biorąc pod uwagę bardzo małą przewagę Republikanów w Izbie Niższej Kongresu (220 do 215 posłów) – może spowodować duże komplikacje.
Na razie Trump cieszy się wielkim mirem w swoim stronnictwie, co wykazał wybór marszałka Kongresu: osobista interwencja prezydenta elekta zapewniła to kluczowe stanowisko Mike’owi Johnsonowi. Niemniej kapitał polityczny każdego męża stanu jest ograniczony, a Trumpa czeka szereg ciężkich batalii o zatwierdzenie przez senat wielu z desygnowanych przez niego ministrów. Niektórzy z nich są kontrowersyjni nie tylko z powodu poglądów, ale i ze względu na brak doświadczenia w zarządzaniu wielkimi instytucjami; biurokratyczny beton bez wątpienia stawi opór.
W trakcie kadencji Baracka Obamy i Joego Bidena federalne urzędy obsadzono przedstawicielami radykalnej lewicy, podczas gdy zajęty walką o przetrwanie Trump (dwie próby usunięcia z urzędu w drodze impeachmentu) nie miał czasu i energii, żeby skupić uwagę na sprawach personalnych. Teraz trzeba będzie nadrobić niedociągnięcia w tym zakresie. Nie będzie to proste, bo federalnych urzędników niełatwo usunąć z pracy.
Nie będzie łatwo przeprowadzić „rewolucji”, bo mimo jednoznacznego zwycięstwa w wyborach przewaga republikanów nie jest miażdżąca. W Izbie Niższej – jest wręcz minimalna. Za niecałe dwa lata odbędą się wybory w połowie prezydenckiej kadencji i, jeśli tylko republikanom powinie się noga w reformowaniu systemu, sytuacja może ulec zasadniczej zmianie. Zatem czasu jest niewiele.
MUSK NA RATUNEK
Przeglądem instytucji rządu federalnego pod kątem efektywności ich działania ma zająć się najbogatszy człowiek świata Elon Musk oraz Vivek Ramaswamy, także znany przedsiębiorca i polityk. Prezydent elekt ustanowił nowy „departament”, wbrew nazwie będący tylko ciałem doradczym, który ma analizować te sprawy. Na razie Musk „reformuje” świat; pochwalił niemiecką partię Alternatywę dla Niemiec, natomiast zganił przywódcę angielskiej partii Reform UK Nigela Farage’a. Zobaczymy, co Musk zdoła zdziałać, bo Trump nie lubi przebywać w towarzystwie osób, które mogą przyćmić jego gwiazdę.
Inną niesłychanie ważną rolę spełni Pete Hegseth, znany dziennikarz telewizyjny z pewnym doświadczeniem wojskowym – ma zreformować działanie Pentagonu. Jeśli powiedzie się ta misja, to spod królującej w ostatnich latach ideologii DEI (ang. Diversity, Equity and Inclusion, co oznacza „Różnorodność, Równość i Inkluzywność”) czy zachwytów nad pierwszym admirałem, który zmienił płeć, wyjrzy sprawna, najpotężniejsza na świecie siła zbrojna.
Trump nadzwyczaj krytycznie wyrażał się o amerykańskich służbach, szczególnie FBI i CIA. Kash Patel i John Ratcliffe, odpowiednio, mają przewodzić tym kluczowym służbom. Obaj mają praktyczne doświadczenie na kierowniczych stanowiskach i obaj należeli do grona zaufanych doradców Trumpa podczas jego pierwszej prezydentury.
Ekipa Trumpa zaskakuje właśnie różnorodnością. Są w niej politycy, którzy do niedawna byli członkami Partii Demokratycznej, dzieci imigrantów (np.: latynoskich, hinduskich, tureckich i samoańskich), licznie reprezentowani byli wojskowi (których było jak na lekarstwo w administracji Bidena), nie brak także homoseksualisty, który nie czyni ze swej preferencji żadnej tajemnicy. Media głównego nurtu winny być zachwycone, ale jest dokładnie odwrotnie, bo wybrańcy Trumpa reprezentują „złą” różnorodność, taką, która nie wyznaje poglądów ultralewicowych. Nieodległa przyszłość pokaże, czy ta różnorodna ekipa pozwoli odzyskać Ameryce wielkość.
EKSPANSJONISTYCZNE PLANY
Niespodziewanie Trump widzi amerykańską wielkość w poszerzaniu granic USA. Polityk, który donośnie krytykował międzynarodowe zaangażowania, nagle oświadcza, że bezpieczeństwo jego kraju bezwzględnie wymaga przyłączenia do niego Grenlandii, strefy Kanału Panamskiego i Kanady. Co więcej, w przypadku tych dwu pierwszych celów, prezydent elekt nie wykluczył użycia siły. Fakt ten wprawił świat w osłupienie, niemniej nie należy tych zakusów składać na karb fanaberii miliardera z Mar-a-Lago. Grenlandia od półtora wieku była na celowniku mieszkańców Białego Domu, natomiast Kanał Panamski praktycznie przez cały XX w. był kontrolowany przez Stany Zjednoczone. Układ między prezydentem Jimmym Carterem i Omarem Torrijosem Herrerą z 1977 r., na mocy którego do końca 1999 r. USA przekazały Panamie kontrolę nad kanałem, był przez Partię Republikańską zawsze postrzegany jako zdrada interesu narodowego.
Można przypuszczać, że w przypadku Grenlandii Trump odniesie sukces, choć niekoniecznie w drodze aneksji. Do 1953 r. ta największa wyspa świata, zamieszkała w przytłaczającej większości przez Inuitów (dawniej zwanych Eskimosami), była kolonią Danii, a od 1979 r. cieszy się pewną autonomią. W latach 60. ubiegłego wieku władze Danii wcieliły tam w życie program eugeniczny (przymusowe zastosowanie wkładek domacicznych), skutkiem czego drastycznie spadła liczba urodzeń. Zatem Inuici nie mają powodów do poczuwania się do bliskich związków z metropolią. Grenlandczycy mają prawo do uzyskania niepodległego bytu. Taki ruch już ma tam miejsce i niebawem przypuszczalnie do tego dojdzie. Wówczas, jako suwerenne państwo, będą mogli zawrzeć układ o stowarzyszeniu, jeśli nie wręcz przyłączyć się do USA. Syn prezydenta elekta Donald Trump Jr. odwiedził Grenlandię i zrobił sobie zdjęcie z grupką ludzi w czapkach z napisem „MAGA”, co ma podobno świadczyć o entuzjazmie miejscowych do idei połączenia się z USA.
Większy kłopot będzie w przypadku dwu pozostałych pomysłów. Kanadzie nie grozi zbrojna interwencja, ale – jak to określił sam Trump – presja ekonomiczna. Biorąc pod uwagę, że gospodarki obu państw w praktyce tworzą jeden organizm, nie jest to czcza groźba. Połączenie USA, Kanady i Grenlandii (plus Kanał Panamski) doprowadziłoby do stworzenia istnego kolosa, zdecydowanie największego pod względem obszaru państwa świata. Zatem zjednoczona Ameryka Północna, od Morza Beringa po Morze Grenlandzkie i od Rio Grande do bieguna północnego, przyćmiłaby resztę świata. W przeciwieństwie do innych elementów programu Trumpa pomysł ekspansji terytorialnej nie ucierpi z powodu wojny amerykańsko-amerykańskiej i z tego względu jest całkiem realny, aczkolwiek niekoniecznie w ciągu najbliższych czterech lat. Gdyby to się powiodło, to ruch MAGA zaiste dokonałby rewolucji w światowej polityce.