28 czerwca
piątek
Leona, Ireneusza
Dziś Jutro Pojutrze
     
°/° °/° °/°

Żyję, aby inni o nim pamiętali

Ocena: 0
706

Chociaż spędził z ojcem tylko wczesne dzieciństwo, resztę życia poświęcił walce o jego dobre imię. Dzięki niemu o rotmistrzu Pileckim powstały filmy, książki, spektakle, akcje społeczne, pomniki, a wiele miejsc zostało nazwanych na jego cześć. To opowieść o cichym bohaterze skrytym pod płaszczem ojca.

fot. Muzeum Dom Rodziny Pileckich

Państwo Pileccy z synem Andrzejem, Ostrów Mazowiecka, 1932 r.

Porusza się już z wielkim trudem, szukając wsparcia silnego ramienia. Jego żywe spojrzenie wciąż jednak świadczy o tym, że pamięć nie straciła daty ważności. W wieku 91 lat wielu jego rówieśników darowałoby sobie obecność na oficjalnych uroczystościach, gdzie zwykle jest głośno, tłumnie i panuje duże zamieszanie. On nie rezygnuje. To już VII Święto Rotmistrza Pileckiego w Ostrowi Mazowieckiej, na którym nie mogło go zabraknąć. Z zainteresowaniem słucha występów okolicznościowych, tak dobrze znanego sobie życiorysu ojca i obserwuje pokazy hippiczne. W przerwie odbiera podziękowania za obecność i dyskutuje o uroczystościach. Słuch ma już słaby, ale mimo to zgadza się na rozmowę i pozwala się zaprowadzić do swojego dawnego domu, który po długim remoncie zmienił się nie do poznania. Dziś znajduje się tam muzeum jego ojca.

 


MIŁOŚĆ PO GRÓB

Dom został wybudowany przez Konstantego Ostrowskiego, dziadka ze strony matki, w 1901 r. – Tu była kiedyś kuchnia – wspomina Andrzej Pilecki, a po chwili dodaje: – Tu stały dwie duże ławy, na których przesiadywali ludzie z całych okolic. Siedzieli i rozmawiali. To było takie centrum domu, a dla nas całego świata. Dziś meble zastąpiły muzealne gabloty, a zamiast znajomych rodziców przyjeżdżają tu ludzie z całej Polski. Tylko ogród pozostał bez zmian, bo chociaż po wojnie nic z niego nie zostało, to dziś znowu jest piękny. Mama kochała kwiaty, szczególnie lubiła dalie i one znów tu są – cieszy się syn.

Pileccy bywali w Ostrowi Mazowieckiej bardzo często. Odwiedzali rodzinny dom Marii w święta i wakacje, a czasem bez okazji. Dziadek Konstanty miał tu sad i uprawiał różne warzywa. Największą chlubę Ostrowskich stanowiły zaś kwiaty – w tym żółte róże Marechal Niel, które sprzedawano do Warszawy. Z relacji mieszkańców wynika, że był to najpiękniejszy ogród w mieście. – Żal było to wszystko zostawiać, kiedy uciekaliśmy stąd w czasie wojny. Pamiętam, jak się bałem, bo nad głowami latały nam niemieckie samoloty, w oddali palił się ratusz i całe miasto, a my biegliśmy z mamą przez łąki, oby jak najdalej – dodaje Andrzej.

Maria i Witold poznali się w 1929 r. „na niwie społecznej”, jak wspominała później Pilecka. Tuż po tym, jak zamieszkała w okolicach Lidy, gdzie zdobyła posadę nauczycielki w siedmioklasowej szkole podstawowej. On zaś był właścicielem leżącego nieopodal majątku Sukurcze. Historia ich miłości często jest przywoływana, bo Witold bardzo starał się zdobyć sympatię młodej dziewczyny. Jest nawet opowieść, że przejeżdżając konno koło jej okna, wrzucał do pokoju bukiety ulubionych kwiatów. Dwa lata później w Ostrowi Mazowieckiej miały miejsce śluby trzech Marii: Pileckiej i dwóch jej przyjaciółek (także Marii). Wesele jednak się nie odbyło, bo niecałe trzy miesiące wcześniej zmarł Konstanty Ostrowski. Rok później urodził się Andrzej, a w kolejnym roku – Zofia.

 


KONSEKWENCJA W WYCHOWANIU

– Bardzo nas kochał. Jak trzeba było, był surowy, ale nazwałbym go raczej konsekwentnym – wspomina Andrzej, który – jak podkreśla – okres obserwowania ojca dzieli na trzy etapy. – Pierwszy to dzieciństwo, kiedy pamiętam, jak zajmował się nami w domu. Pewnie myślał, że wychowa mnie na gospodarza. Że kiedyś ja przejmę po nim majątek. Pokazywał mi takie podstawowe sprawy gospodarskie. Siadałem przed nim na koniu i jechaliśmy na pole. Jak dojeżdżaliśmy do jakiegoś zboża, to mówił, że to jest pszenica, tamto żyto. Brał w ręce kłosy, rozcierał je i tłumaczył: „Zobacz, już się zaczyna sypać. Czyli będziemy za tydzień tutaj kosić”. I tak robiliśmy kółko, a wracając do domu, zajeżdżaliśmy jeszcze zawsze do stawu. Krynicą go nazywali. Czerpaliśmy wodę czapką, bo nie było tam kubeczka, i piliśmy tę wodę – wspomina Andrzej Pilecki i dodaje, że ojciec uczył go również pracować podstawowymi narzędziami stolarskimi i to pociągało go najbardziej. – Kochałem technikę i samoloty. Wolałem jeździć rowerem niż konno, a kiedyś z niemieckiej skrzynki po pociskach zrobiłem samolot, który latał – śmieje się.

Inna historia, która zapadła mu głęboko w pamięć, miała miejsce, kiedy matka wyszła rano do pracy w szkole, Witold zaś jak zwykle został z dziećmi w domu. – Był wczesny ranek, a ojciec zawsze stosował wobec nas taki wojskowy dryl. Codziennie składaliśmy mu taki raport: „Kochany tatusiu, melduję, że wszystko jest w porządku”. Oznaczało to, że łóżko jest pościelone, modlitwa odmówiona, a zęby umyte. No i przeważnie jedliśmy na śniadanie owsiankę. Ojciec był zdania, że skoro konie jedzą owies i są silne, to dla dzieci też będzie to dobre. Ja nie lubiłem owsianki i kiedy tylko ojciec wyszedł na chwilę, załadowałem całą porcję do mysiej dziury. Musiałem to zrobić niedokładnie, bo kiedy wrócił i zapytał, czy już zjadłem, a ja odpowiedziałem, że tak, bardzo się zdenerwował. Nie za to, że nabałaganiłem, ale że skłamałem – opowiada syn rotmistrza.

Jeśli chodzi o cechy Witolda, to w opinii swojej najbliższej rodziny był człowiekiem spokojnym i małomównym. Raczej introwertykiem zamkniętym w sobie. Może to właśnie dzięki temu był doskonałym obserwatorem i potrafił przewidzieć ruch przeciwnika. Być może to stało się źródłem jego sukcesów jako konspiratora. – Był też skromny, pracowity i uczciwy. Pamiętam, jak mama zgodziła się, żebym mógł pobawić się dłużej u Szukiewiczów, znajomych, którzy mieszkali tylko dwa i pół kilometra przez łąkę od naszego domu. Ojciec nie zgodził się, powiedział, że to nieładnie, jak ja będę wracał z balu, a ludzie w tym czasie będą iść do pracy na roli – wspomina Andrzej Pilecki.

 


ZŁY ZNAK

Beztroski okres dzieciństwa Andrzeja przerwała wojna, którą przepowiedziało pewne zdarzenie. Najpierw w czerwcu 1939 r. zmarła babcia Ludwika, a miesiąc później rozpętała się wielka burza, która zwaliła na ziemię bocianie gniazdo, a małe boćki zostały rozrzucone wokoło. – Wyskoczyliśmy z Zośką boso i zbieraliśmy je po dziedzińcu. Były już całkiem dojrzałe i mogłyby nawet latać, ale wtedy były tak sponiewierane, że potrzebowały pomocy. W tej samej chwili patrzymy, że ojciec wjeżdża bryczką na podwórko, a z nim kolejne bociany, które zbierał po drodze ze zwalonych gniazd. I w ten sposób w Sukurczach powstała bociania klinika, bo ojciec leczył je, aby mogły samodzielnie latać. Mimo że udało się wiele uratować, to i tak wszyscy naokoło mówili, że to zła wróżba – wyjaśnia Andrzej Pilecki.

Dzieci nie przejmowały się tym jednak, bo wkrótce pojechały na wakacje do dziadków. Pod ich nieobecność Witold został zmobilizowany do tworzącego się właśnie oddziału wojska. Kiedy tylko dowiedziała się o tym Maria, błyskawicznie wyruszyła z dziećmi w drogę do domu w Sukurczach. – Kiedy przyjechaliśmy, w naszych łóżkach spali jacyś obcy żołnierze, a ojca nie było już w domu. Był w pobliżu, gdzieś tam, ale nie z nami. Pamiętam tylko, jak chwilę później go żegnaliśmy. Jak na czele „Krakusów” odjeżdżał sprzed szkoły w Krupie. Było to trochę dziwne dla mnie, bo wszyscy siedzieli tak sztywno i jechali konno, a on na przodzie. Minęli nas, ale za chwilę patrzymy, a on wraca. W biegu zeskakuje z konia, bierze mnie do góry, całuje, potem Zosię, przytula mamę i galopem odjeżdża z powrotem – wspomina Pilecki i zaznacza, że wtedy rozpoczyna się drugi etap jego relacji z ojcem.

 


W ROLI WUJKA

Po 17 września Maria, jako żona oficera Wojska Polskiego, znalazła się w niebezpieczeństwie. Zabrała więc dzieci i po wielu perturbacjach zdołała w końcu dotrzeć do rodzinnej Ostrowi. Tam Witoldowi udało się kilka razy ich odwiedzić. – Nigdy nie wiedzieliśmy, kiedy się pojawi, a jeśli już był, nigdy nic nam nie mówił. Nie wiedzieliśmy, że szykuje się do Auschwitz, ani nic o jego planach. Te spotkania zawsze były utajnione, bo były bardzo niebezpieczne. Ojciec zjawiał się więc jako „wujek”, „znajomy” albo obca osoba. Pamiętam, jak organizował nam zabawy w ogrodzie, grywał na gitarze i urządzał jakieś przedstawienia – śmieje się Andrzej Pilecki i zaznacza, że nawet wtedy chciał być obecny w życiu żony i dzieci. Skoro nie mógł być z nimi fizycznie, w każdej wolnej chwili pisał do rodziny i przypominał im o najważniejszych sprawach.

 


POŻEGNANIE

Ostatni etap relacji Andrzeja z ojcem nastąpił po ostatnim spotkaniu. – Zacząłem wtedy poznawać mojego ojca z książek i opowiadań ludzi. Spotykałem się z tymi, którzy walczyli u jego boku w czasie wojny, i tymi, którzy poznali go w obozie. Będąc za granicą, w Chicago czy Kolorado poznawałem tych, którzy doskonale go pamiętali. Pewnego dnia napotkałem grupę ludzi, którzy byli z nim w powstaniu, i pytałem ich, jakie wady miał ojciec. Nikt się nie odważał postawić na nim krechy – opowiada Andrzej Pilecki.

– O śmierci ojca dowiedzieliśmy się bardzo późno, bo zawsze mieliśmy nadzieję – kończy Andrzej Pilecki. – Mama myślała, że człowiek, który siedział tak głęboko w konspiracji, będzie im potrzebny, że może go mają na Łubiance, że może go męczą, ale żyje. Tak myśleliśmy. Dopiero potem jakimś cudem dostałem do ręki akt wykonania wyroku na ojcu. Zrobiłem kopie i od razu zacząłem to wysyłać i pokazywać ludziom. Wziąłem to sobie jako zadanie, aby wszyscy dowiedzieli się o tym, co się stało – opowiada Andrzej Pilecki. Przez całe życie starał się być wierny temu celowi, chociaż często napotykał problemy, jak choćby z dostaniem się na studia czy w załatwieniu spraw urzędowych. Barierę stanowiło nazwisko, które źle kojarzyło się ówczesnym włodarzom.

Mimo to syn rotmistrza zaznacza: – Nikt z nas nie miał nigdy pretensji do ojca, że nas zostawił, że niepotrzebnie pchał się w to piekło, że o rodzinie nie pomyślał. Wiem, że tak było trzeba, i jestem mu za to wdzięczny.

PODZIEL SIĘ:
OCEŃ:

Dziennikarka Polskiego Radia, absolwentka dziennikarstwa i psychologii


marta.kawalec@polskieradio.pl

DUCHOWY NIEZBĘDNIK - 28 czerwca

Piątek, XII Tydzień zwykły
Wspomnienie św. Ireneusza, biskupa i męczennika
Jezus wziął na siebie nasze słabości
i dźwigał nasze choroby.

+ Czytania liturgiczne (rok B, II): Mt 8, 1-4
+ Komentarz do czytań (Bractwo Słowa Bożego)



Najwyżej oceniane artykuły

Blog - Ksiądz z Warszawskiego Blokowiska

Reklama

Miejsce na Twoją reklamę
W tym miejscu może wyświetlać się reklama Twoich usług i produktów. Zapraszamy do kontaktu.



Newsletter