Tak niespokojnie, tak niebezpiecznie nie było we Francji od 1968 r. Do brutalnie tłumionych protestów żółtych kamizelek i licealistów doszedł jeszcze krwawy zamach w Strasburgu.
Prezydent Emmanuel Macron i jego rząd zapowiedzieli wycofanie się z decyzji o podwyżce akcyzy na paliwo, czego domagali się protestujący – tyle że było to pierwsze ich żądanie, a przecież w miarę upływu czasu chcieli coraz więcej. Protest żółtych kamizelek okazał się niesłychanie kosztowny. Nie podliczono jeszcze strat wynikłych z ulicznych walk i burd, kosztów spalonych samochodów czy zniszczonych witryn sklepowych. Same tylko sklepy straciły co najmniej miliard euro, bo były zamknięte lub protestujący blokowali dowóz towarów. Wzrost PKB w czwartym kwartale 2018 r., szacowany wcześniej na 0,4 proc., spadnie o połowę, do 0,2 proc.
Nie tylko paliwo
Francuscy kierowcy mają obowiązek wożenia w samochodach żółtych kamizelek odblaskowych, które winni nakładać w razie awarii samochodu. Każdy Francuz ma samochód, każdy ma co najmniej jedną żółtą kamizelkę, stąd stały się one symbolem protestu, który z początku dotyczył wzrostu cen paliwa. Rząd wprowadził specjalny podatek ekologiczny, który w mniejszym stopniu dotknął benzyny, a w większym – oleju napędowego. Użytkownicy samochodów z silnikami diesla nagle dowiedzieli się, że będzie drogo. I że w 2019 r. będzie jeszcze drożej, bo podatek miał jeszcze wzrosnąć.
Sprzeciw narodził się spontanicznie i trudno go powiązać z jakimikolwiek politykami. Co więcej, jego uczestnicy w większości krytykują polityków i nie chcą ich widzieć w swoich szeregach. Z kolei związki zawodowe nie były pozytywnie nastawione do protestujących, bo wielu to przedsiębiorcy albo samozatrudnieni, klasa średnia.
Czytaj dalej w e-wydaniu lub wydaniu papierowym
Idziemy nr 51-52 (689), 23-30 grudnia 2018 r.
Artykuł w całości ukaże się na stronie po 14 stycznia 2019 r.