W swoim inauguracyjnym przemówieniu Donald Trump stwierdził m.in.: „W tym tygodniu zakończę politykę wprowadzania pojęć rasy i gender w każdym wymiarze administracji. Oficjalną polityką Stanów Zjednoczonych od dziś jest to, że są tylko dwie płcie – męska i żeńska”. Te słowa doprowadziły do białej gorączki środowiska liberalno-lewicowe. Jakiś dziennikarz Onetu stwierdził, że to słowa „haniebne”. Typowa reakcja dla tego rodzaju ludzi. Przywracanie podstawowym pojęciom rzeczywistego znaczenia doprowadza ich do histerii, bo narusza coraz bardziej absurdalne konstrukcje neomarksistowskich ideologii.
Oburzenie na Trumpa jest tym większe, że nowo wybrany prezydent jak coś zapowiada, to potem stara się to zrobić. Jego obietnice to nie jest jakieś bałamutne „100 konkretów”. W sprawie odejścia od urzędowej ideologii gender/LGBT Trump podpisał stosowne rozporządzenie wykonawcze, które jest częścią polityki obrony „przed ekstremizmem ideologii płciowej i przywrócenia rządowi federalnemu prawdy biologicznej”. Rozporządzenie nakazuje używanie terminu „płeć” zamiast „gender” oraz zapewnia, że dokumenty rządowe, takie jak paszporty i wizy, będą odnosiły się do płci, a nie do ideologicznych wymysłów. Zakończy się też genderowa indoktrynacja w siłach zbrojnych w USA, z której zapewne cieszyli się Chińczycy.
Tego rodzaju decyzje prezydenta światowej potęgi cieszą i dodają nadziei, że ideologiczne ogłupienie Zachodu da się jakoś powstrzymać. Jednym z wyrazów tego ogłupienia jest tzw. wokizm (ang. woke – przebudzony). „Przebudzeni” widzą wszędzie dyskryminację z powodu rasy i płci, a płci – wedle „przebudzonych” – jest tyle, ile sobie potrafią wyobrazić. Szwajcarska teolog Beatrice Zimmermann stwierdziła, że wokizm to „furia, która ogarnęła życie duchowe zachodniego świata”. Wkrada się ona także do Kościołów. Obecnie „stan umysłu i subiektywne obawy ludzi, którzy czują się dyskryminowani, decydują o tym, co się śpiewa, co się głosi i jak się modli”. Według wokizmu, aby uwolnić się od „grzechu pierworodnego rasizmu i niesprawiedliwości społecznej”, trzeba dokonać publicznego wyznania grzechu. A kto ośmiela się nie stosować do doktryn woke, ryzykuje prześladowanie i ekskomunikę metodami cancel culture (kultury unieważniania, odmawiającej oponentom prawa do zabierania głosu).
Słychać głosy, także – niestety – z wnętrza Kościoła, że Trump jest nieobliczalny i że jego prezydentura może przynieść jakąś katastrofę. A przecież był już raz prezydentem i niczego szkodliwego dla USA ani dla świata nie zrobił. Wręcz przeciwnie! Nie wywołał żadnej wojny w przeciwieństwie do jego poprzedników. Trump to myślący zdroworozsądkowo biznesmen, a zdrowego rozsądku bardzo potrzeba współczesnemu światu, zaczadzonemu przez ideologie. Zastanawiające, że ci, którzy szaty rozdzierają, jak to Trump jest nieobliczalny, nijak nie martwili się „obliczalnością” Bidena, katolika, który akceptował najdziksze pomysły proaborcyjne. Tymczasem jego fizyczne i mentalne ograniczenia były widoczne od początku prezydentury. Teraz dopiero ukazują się w mediach materiały, z których wynika, że Biden nie rządził. A kto rządził w USA? Zapewne jakaś grupa „trzymająca władzę”, a w niej Kamala Harris, ignorantka w sprawach gospodarczo-geopolitycznych, ale za to lewicowo-liberalnie zideologizowana.
Żyjemy w świecie, w którym polityk, który oznajmia, że są dwie płcie, jest za to histerycznie opluwany. A przecież można by powiedzieć, że Trump niczego nowego tutaj nie wymyślił, tylko przypomniał słowa z pierwszych kart Biblii: „Stworzył więc Bóg człowieka na swój obraz, na obraz Boży go stworzył: stworzył mężczyznę i niewiastę” (Rdz 1, 27). Szkoda tylko, że w tym samym czasie mamy w Polsce władzę, która przygotowuje ustawę o „uzgadnianiu płci”…