Każdy, kto chociaż raz był na Giewoncie, wie, że widoki są przepiękne i warto podjąć trud, by zdobyć szczyt.
Każdy, kto chociaż raz był na Giewoncie, wie, że widoki są przepiękne i warto podjąć trud, by zdobyć szczyt. Zapewne podobne myśli mieli ci, którzy w pogodny czwartek 22 sierpnia 2019 r. wyruszyli na szlak. Mimo że poranek był słoneczny, prognoza pogody wskazywała na możliwe burze.
Około godz. 14 marzenie wielu turystów o zdobyciu Giewontu zostaje spełnione. Ale to właśnie wtedy, gdy jeszcze kilkadziesiąt osób jest w drodze, a od szczytu dzielą ich metry – piorun uderza w krzyż na Giewoncie. Zabójcza energia przenosi się po mokrych skałach, na łańcuchy, których w tamtym momencie trzyma się kilkadziesiąt osób.
Poszkodowanych zostało ponad 150 ludzi. Cztery osoby, w tym dwoje dzieci, zginęły. Poprzedni raz do tak wielkiej tragedii na Giewoncie doszło w 1937 r. W wyniku nawałnicy śmierć poniosły wówczas również cztery osoby.
W sierpniowej akcji ratowniczej uczestniczyli strażacy z 17 jednostek z terenu Małopolski. Zaangażowane były śmigłowce LPR oraz TOPR, ale też ratownicy z kraju, którzy w tamtym czasie byli na wakacjach. Jednym z nich był Robert Szulc – ratownik medyczny z Uniwersyteckiego Szpitala Klinicznego im. Wojskowej Akademii Medycznej w Łodzi.
– Byłem właśnie na urlopie. Tego dnia wspólnie z dziećmi mieliśmy wyjść na Czerwone Wierchy, ale sytuacja w pensjonacie sprawiła, że zostaliśmy na miejscu. Pewna sprawa skłoniła mnie jednak do tego, aby po południu udać się do Kuźnic. I wtedy dowiedziałem się, że doszło do tragedii – wspomina Robert Szulc.
– To była szybka decyzja: iść w górę czy w dół? Nie było sensu się wspinać. Telefon do pani dyrektor szpitala w Zakopanem i oczekiwanie na polecenie: czy mam się zgłosić do pomocy, czy nie.
Skąd myśl, by pomóc innym, mimo że był na wypoczynku z rodziną? – To jest powołanie. Ratownikiem jest się nie tylko w miejscu swojej pracy, ale i poza nią. Pracuję w szpitalu. Wiem, że kiedy jest sytuacja kryzysowa – a wtedy była – każda para rąk się liczy. Decyzja mogła być tylko jedna. Pani dyrektor szpitala wyraziła zgodę, bym się zgłosił i wspólnie z tamtejszym personelem pomagał poszkodowanym.
To, co zastał w szpitalu, określa jako trudne do opisania. – Przychodzi na myśl jedno słowo: Armagedon. A przy tym świetna organizacja. Nikogo nie trzeba było namawiać, przekonywać, by przyjechał z domu poza godzinami pracy, by pomagał. Wszyscy doskonale wiedzieli, co mają robić. Zostałem przyjęty jako członek zespołu i wprowadzony do oddziału ratunkowego – to było dla mnie bardzo ważne – podkreśla Robert Szulc. I dodaje: – Ci ludzie zaufali obcej osobie, z zewnątrz. To dotyczyło zarówno pracy na szpitalnym oddziale ratunkowym, jak i działań w karetce pogotowia i przewożenia pacjentów do szpitali referencyjnych – Nowego Targu, Krakowa... Przez ten czas zostałem jednym z członków zespołu.
W szpitalu spędził większość dnia i nocy, czyli najtrudniejszy czas, kiedy poszkodowani byli zwożeni z gór. – Zmarnowany czas odpoczynku? Myślę, że nie. Zrobiłem to, co uważałem za słuszne, bo ta myśl, że sam mógłbym tam być i liczyć na pomoc tych, z którymi później współpracowałem, ciągle mi towarzyszyła. To była sytuacja losowa, a bez względu na to, gdzie się znajdujemy, trzeba po prostu pomóc – stwierdza ratownik.
Robert Szulc brał później udział w różnych uroczystościach honorujących ratowników z tamtego dnia, odebrał też medal w Ministerstwie Zdrowia. – Nigdy nie uważałem się za bohatera – mówi. – Uważam, że w całej tamtej akcji było wielu cichych bohaterów. Każdy na moim miejscu zrobiłby to samo. Czym można mówić o bohaterstwie? Nie chciałbym być traktowany jako bohater, tylko jako zwykły człowiek – podkreśla.
– Kiedy po całej akcji przyjechałem do pensjonatu, usiadłem w pokoju i zastanawiałem się: kto nade mną czuwał, że tego dnia akurat nie wyszliśmy – dodaje. – Bo gdybyśmy poszli, bylibyśmy albo wśród poszkodowanych, albo – wśród ofiar. Dostałem od Boga drugie życie…