Bardzo pesymistyczne proroctwo, jaki będzie nasz świat za sto lat, napisał Czesław Miłosz w roku 1968.
Poeta nadał mu postać wiersza „Wyższe argumenty na rzecz dyscypliny zaczerpnięte z przemówienia na radzie powszechnego państwa w roku 2068”. Będzie to świat uwolniony od niepokojów, poszukiwań i kłótni światopoglądowych: „Uratowaliśmy ich z pustkowia sprzecznych opinii, / Na którym co prawdziwe nie ma pełnej wagi, / Ponieważ równą wagę ma też nie prawdziwe”. W świecie, w którym ludzie nie medytują już „nad sensem i bezsensem świata”, również wolność straci dawne swoje znaczenie, a nadmiar konsumpcyjny nie będzie już przedmiotem roszczeń. Ponieważ zaś powszechnie uznane będzie „Prawo Zmniejszonych Celów”, wszyscy nawet przez sen błogosławić będą cenzurę i niedostatek.
Ten nowy, przerażająco wspaniały świat już nadchodzi i żeby się w ciągu najbliższego stulecia ukształtować, nie potrzebuje rewolucji ani promującej go grupy społecznej. Również ze strony inteligencji żadnego aktywnego udziału w tym procesie – ani pozytywnego, ani negatywnego – Poeta się nie spodziewa.
Misja społeczna?
O społecznej roli inteligencji trudno dzisiaj mówić z taką jednoznacznością, z jaką mówiono w XIX wieku czy choćby jeszcze przed ostatnią wojną. Inteligencja przestała już być grupą wyrazistą. Współczesne społeczeństwo już od dawna nie jest społeczeństwem analfabetów i półanalfabetów, wobec którego inteligencja mogła się poczuwać do obowiązku pełnienia szczególnej funkcji społecznej. Praktycznie wszyscy chodziliśmy do szkoły, a łatwy i codzienny dostęp do mediów istotnie zmniejsza (a w jakimś sensie nawet niweluje) dystans dzielący inteligencję od reszty społeczeństwa.
Zarazem wydaje się, że nie jest tak, żeby inteligencja jako odrębna grupa społeczna w ogóle przestała już istnieć. Owszem, pojawiają się głosy, że dawną granicę między inteligencją a ludźmi bez wyższego wykształcenia zastąpiła raczej granica oddzielająca intelektualistów od reszty społeczeństwa. Mówię teraz o intelektualistach w sensie praktycznym, a zatem nie tylko o wybitnych twórcach kultury (choć o nich również), ale o wszystkich, którzy realnie uczestniczą w kształtowaniu opinii społecznej (a więc również o publicystach, dziennikarzach itp.). O krytycznych uwagach na ten temat, jakie sformułował śp. Andrzej Kijowski w eseju „Co się zmieniło w świadomości polskiego intelektualisty po 13 grudnia 1981?”, wspomnę na końcu tych rozważań.
Sądzę, że refleksji nad etosem inteligenckim nie powinno się zaczynać od zastanawiania się nad tym, czy i jaką misję moralną ma dzisiaj do wypełnienia inteligencja w społeczeństwie. Zwróćmy raczej uwagę na to, jaką duchową robotę powinna by ona wykonać wobec samej siebie. Tylko w tym celu krótko przypomnijmy o jej historycznych zasługach. Bo jako Polacy chyba dość powszechnie pamiętamy o tym, na jak wiele pracy i poświęcenia zdobyła się nasza inteligencja, ażeby uświadomić ludowi jego przynależność do narodu polskiego oraz przypominać mu o naszym wspólnym obowiązku miłowania ojczyzny. Kolejne pokolenia polskich inteligentów wykonały równie wielką robotę społeczną – że choćby tylko symbolicznie przypomnę „Siłaczkę” czy Doktora Judyma.
Wydaje się, że jedne i drugie zaangażowania – przy swoich ogromnie pozytywnych owocach – jednak pozostawiły po sobie rany, które nawet jeżeli nie zawsze są przez nas zauważane, to domagają się leczenia. Wydaje się, że szczególnie trwale jesteśmy zranieni pokusą nacjonalizmu i pokusą relatywizmu.
Pokusa nacjonalizmu
Przez nacjonalizm rozumiem stawianie własnego narodu ponad samego Pana Boga. Pojawienie się zalążków postawy nacjonalistycznej odnotował w niezwykle ciekawym wspomnieniu św. Zygmunt Szczęsny Feliński, który jako młody chłopak w 1848 roku wziął udział w powstaniu wielkopolskim. Znamienne jest to świadectwo z czasów, kiedy świadomość narodowa w wielkopolskich wieśniakach dopiero zaczęła się budzić, a już jacyś inteligenci próbowali nadawać jej ton nacjonalistyczny.
O tym, że już w połowie XIX wieku nacjonalizm zatruwał dusze niektórych polskich inteligentów, świadczy uwaga Cypriana Norwida: „Oni kochają Polskę jak Pana Boga, i dlatego zbawić jej nie mogą, bo cóż ty Panu Bogu pomożesz?”. Zatem, zdaniem Norwida, nacjonalizm jest nie tylko bluźnierczym błędem postawienia ojczyzny na miejscu Pana Boga. Taka fałszywa miłość ojczyzny jest zarazem miłością jałową. Gruntownie inny jest patriotyzm, prawdziwa miłość Ojczyzny. Jeszcze raz przywołajmy Norwida: „Albowiem – szlachetny człowiek nie mógłby wyżyć dnia jednego w Ojczyźnie, której szczęście nie byłoby tylko procentem od szczęścia Ludzkości”.