Żeby dostrzec, jak mocno zagrożona jest dzisiaj wolność słowa, trzeba zrozumieć cel jej ograniczania oraz jakie mechanizmy temu służą.
fot.freepikSystem jest znacznie perfidniejszy i mniej oczywisty od tego, z jakim mieliśmy do czynienia w czasach komunizmu. Wtedy sprawa była oczywista. Istniał urząd cenzorski, z którym dało się czasami prowadzić grę. Za wycinaniem fragmentów tekstów lub zatrzymywaniem całych utworów stali konkretni cenzorzy i choć wytyczne dla nich zmieniały się w zależności od aktualnej sytuacji politycznej, każdy znał ogólne reguły. Jasne też było, że ograniczanie wolności słowa służy podtrzymywaniu niedemokratycznej władzy oraz jej ochronie.
Dziś, przynajmniej formalnie rzecz biorąc, żyjemy w demokracji (czy jest to wciąż pełnoprawna demokracja – to temat na inne rozważania). Od ponad trzech dekad nie istnieje Główny Urząd Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk. Jak to zatem możliwe, że powinniśmy obawiać się cenzury, może nawet bardziej niż za komuny?
NONSENS W PEŁNI NATURALNY
Odpowiedzmy najpierw na pytanie o motywację tych, którzy cenzurę na różne sposoby wprowadzają. Wydawałoby się przecież, że w demokracji poglądy i stanowiska mają się kształtować w warunkach swobodnej debaty.
Otóż nie. To dawno nieaktualny ideał. W wyrównanej i prowadzonej na uczciwych zasadach rywalizacji idei te tradycyjne miałyby wciąż – zdaniem zwolenników postępu – zbyt duże szanse. Dlatego trzeba je administracyjnie ograniczyć, przesuwając zarazem okno Overtona w kierunku pomysłów wcześniej nieakceptowalnych właśnie z powodu oporu ze strony konserwatystów.
Joseph Overton (1960–2003), amerykański politolog, sformułował pogląd, że idee wcześniej odrzucane stają się w końcu, pod wpływem konsekwentnego oddziaływania, czymś z punktu widzenia społecznego normalnym (co nie znaczy, że są obiektywnie dobre). Kontynuując myśl Overtona, komentator polityczny Joshua Treviño uznał, że istnieje sześć stadiów przesuwania okna. Dane zagadnienie jest zatem po kolei: nie do pomyślenia, radykalne, akceptowalne, sensowne, popularne, a na koniec staje się elementem oficjalnej polityki.
Mechanizmy cenzury sprawiają, że okno Overtona znacznie lżej jest przesuwać – niwelują opory. Weźmy jako przykład scenę z filmu „Żywot Briana” grupy Monty’ego Pythona z 1979 r. Członkowie Frontu Wyzwolenia Judei dyskutują o taktyce walki z Rzymianami. Jeden z nich, Stan, stwierdza: „Chcę być kobietą. Od teraz chcę, żebyście mówili do mnie »Loretta«”. Dalej oznajmia: „Chcę mieć dzieci”. „Nie możesz mieć dzieci!” – odpowiada kolega. „Nie uciskaj mnie!” – replikuje Stan alias Loretta. Dialog kończy się sarkastycznym stwierdzeniem „opresyjnego” bojownika: „To symboliczne dla jego walki z rzeczywistością”.
Scena ta 45 lat temu była klasycznym montypythonowskim nonsensem i kpiną z marginalnych radykałów. Dzisiaj w kampanii wyborczej do sejmu na serio prezentuje się osoba, która mówi o sobie „aktywiszcze” i „rzecznicze”, a przyglądają się temu z powagą członkowie obecnie rządzącej w Polsce Koalicji Obywatelskiej. „Aktywiszcze” startowało przecież z ich list. Tak działa przesuwanie okna Overtona. Ludzie na razie jeszcze pukają się w głowę, ale jeśli będzie to karane jako „mowa nienawiści” (lub może raczej „gest nienawiści”), takie odruchy znikną. A gdy znikną, ludzie zaczną łatwiej uznawać, że skoro dziwactwa nie są krytykowane czy wykpiwane, to nie są dziwactwami. I szybciej zaczną je uznawać za coś naturalnego.
EFEKT MROŻĄCY
Jak doprowadzić do tego, żeby cenzura była niezauważalna na pierwszy rzut oka, a jednocześnie efektywna? Metod jest kilka, a najskuteczniejszą jest autocenzura, czyli tzw. efekt mrożący. Pojawia się on, gdy uczestnicy debaty cenzurują się sami w obawie przed konsekwencjami. Na taki właśnie skutek słynnego art. 212 kodeksu karnego (pomówienie) wskazuje się od dawna. To jednak nic w zestawieniu z tym, co zaplanowało Ministerstwo Sprawiedliwości, proponując powiększenie katalogu grup, które miałyby dostać swoisty immunitet. Zaproponowano, żeby w czterech artykułach kodeksu karnego (53, 119, 256 i 257) do już istniejących kategorii (różnice narodowościowe, etniczne, rasowe, wyznaniowe albo bezwyznaniowość) dorzucić pięć kolejnych: niepełnosprawność, wiek, płeć, orientację seksualną, tożsamość płciową. Można założyć, że dwie pierwsze są tylko listkiem figowym, a kluczowe są trzy ostatnie.
Eksperci wskazują na gigantyczne problemy z tym przepisem, nawet z czysto prawnego punktu widzenia. Jedną z zasad prawa jest bowiem jego zrozumiałość i jasność – obywatel musi wiedzieć oraz rozumieć, czego mu się zakazuje. Tutaj przepisy są na wielu poziomach niejasne – poczynając od tego, że polskie prawo nie definiuje nigdzie pojęcia „tożsamości płciowej”, które do obiegu prawnego zostałoby wprowadzone dopiero tym właśnie przepisem. A przecież samo to pojęcie jest sporne. Czy można będzie trafić przed prokuratora za samo zaprzeczenie, że istnieje coś takiego jak „tożsamość płciowa”?
Minister Adam Bodnar wie to znakomicie, bo jest prawnikiem. Wie zatem również, jak ten mechanizm będzie funkcjonować. Przestępstwa opisane w artykułach 119, 256 i 257 (art. 53 to część ogólna kodeksu) – a więc stosowanie przemocy lub groźby bezprawnej wobec osoby lub grupy osób, nawoływanie do nienawiści oraz publiczne znieważenie – są ścigane z urzędu. Prokuratorzy to w dużej mierze konformiści, działający w hierarchii służbowej. Dostawszy do ręki przepis, a ponad sobą mając oczekiwania przełożonych, będą wszczynali postępowania nie tylko na podstawie złożonych doniesień, ale też sami z siebie. Nie ma wątpliwości, że doniesień będzie mnóstwo – organizacje lewicowe tylko czekają, żeby zrobić z nowego prawa użytek.
Nawet wszczęcie postępowania przygotowawczego oznacza dla potencjalnego podejrzanego ogromne problemy – już choćby takie, że w ramach zabezpieczenia dowodów może mu zostać zabrany cały sprzęt elektroniczny, za pomocą którego mógł pisać swoje zbrodnicze twierdzenia i umieszczać je w sieci. Status podejrzanego można mieć latami – znam takie przypadki – nim stanie się przed sądem. Proces to miesiące, a czasami lata, i to tylko w pierwszej instancji. Nawet gdyby ostatecznym rezultatem było uniewinnienie, taka sytuacja może zniszczyć życie.
I o to właśnie chodzi: wyroki niekoniecznie muszą zapadać. Może najwyżej jakieś pojedyncze, dla odstraszającego przykładu. Większość potulnie zamilknie, obawiając się konsekwencji. Taki właśnie jest cel projektodawców nowej regulacji: osiągnięcie efektu mrożącego.
NIEJAKO MIMOCHODEM
To oczywiście nie jedyny mechanizm. Jako tzw. twórca internetowy, od kilku lat regularnie publikujący filmy w serwisie YouTube, wiem, że z algorytmami YT, ale też Facebooka trzeba toczyć grę przypominającą tę, którą toczyło się niegdyś z oficjalną cenzurą. Tyle że tym razem nie jest to gra z konkretnym urzędem i cenzorem (cenzorzy swoje decyzje podpisywali, a w stopkach książek wydanych w PRL można znaleźć numerki będące sygnaturami konkretnych pracowników GUKPPiW), lecz z bezosobowym algorytmem, którego metody działania są całkowicie nieprzejrzyste. Niedawno Muzeum Auschwitz skarżyło się np., że ich facebookowe wpisy pokazujące ofiary niemieckiego ludobójstwa zostały przez serwis skasowane jako „naruszające standardy społeczności”, m.in. z powodu „nagości”.
Inny wątek zapędów cenzorskich to ten związany z szeroko pojętym bezpieczeństwem. Widzieliśmy to podczas pandemii. Widzimy podczas wojny na Ukrainie, gdy coraz śmielej podejmowane są próby tłumienia swobodnej debaty pod pretekstem walki z „rosyjską dezinformacją”. Ta ostatnia niewątpliwie istnieje, ale do jednego z nią worka wrzuca się dzisiaj każdą opinię krytyczną wobec jedynie słusznej polityki.
Wszystko to dzieje się niejako mimochodem, na miękko, zawsze pod pozorem walki z nienawiścią czy o bezpieczeństwo. Powinniśmy pamiętać, jaki jest tego ostateczny cel, opisany na początku tego tekstu: przebudowa rzeczywistości. Nie ma na to żadnej złotej rady. Jest ta sama co zawsze: obrona wolności słowa m.in. poprzez nieuleganie cenzorskiej presji i dbanie o wyspy wolnego słowa i wolnej opinii.