Gdzie okiem sięgnąć, tam coś się dzieje. Społeczne niepokoje dotykają państwa i regiony uchodzące dotychczas za bezpieczne i wręcz pożądane, by się w nich osiedlić. Protesty, marsze, wiece przetaczają się przez Francję, Niemcy, Hiszpanię, Polskę… Obok trwającej już niemal dwa lata wojny w Ukrainie wybuchł konflikt w Ziemi Świętej, który przyniósł więcej ofiar niż w ciągu ostatnich 15 lat starć Izraela z Hamasem. W ostatnich tygodniach dołączyły ataki amerykańsko-brytyjskie na cele rebeliantów Huti w Jemenie, wspierane przez Iran. A to już jest beczka prochu, która może przeobrazić się w wojnę obejmującą cały Bliski Wschód.
Te informacje, którymi codziennie karmią nas media, przeplatane nieustannymi obrazkami akcji protestacyjnych w Polsce, sprawiają, że w ludziach narasta lęk. Starszym przypominają się wręcz trudne i niepewne czasy stanu wojennego. Ale tak naprawdę czego ludzie się obawiają? Jeśli popatrzymy na swoich ukraińskich sąsiadów, prawdopodobnie boją się tułaczki, utraty dorobku życia, straty bliskich. A to wszystko sprowadza się do jednego: ludzie boją się braku stabilizacji i spokoju. Stabilizacja, a co za nią idzie, spokojne i dostatnie życie, to cel społeczeństw. Kiedy już wydaje się osiągnięty, nadchodzą wydarzenia, które go mniej lub bardziej burzą, zmuszając ludzi do odbudowywania owej stabilizacji od początku. I nie chodzi tu tylko o tak tragiczne wydarzenia, jakimi są konflikty zbrojne, w które zostają uwikłani mieszkańcy terytorium, gdzie one się toczą. Również o niepokoje społeczne, przejawiające się w demonstracjach, wiecach, protestach. Ludzie odczuwają lęk, gdy coś zaczyna się zmieniać, a oni nie mają na to wpływu. Dotyczy to zarówno życia społecznego, jak i osobistego. Najbardziej wstrząsają nami sytuacje, nad którymi nie mamy kontroli, bo zależą one od osób trzecich.
Natura ludzka jest jednak taka, że dąży do stabilizacji – gdyż to ona daje poczucie bezpieczeństwa. I oczywiście stabilizacja potrzebna jest do tego, by społeczeństwa mogły się rozwijać, gospodarka kwitnąć, a obywatele zakładać rodziny. Z drugiej strony, jeśli przyjrzymy się kolejom losów państw i narodów, okresy stabilizacji nigdy nie są długie. Na każde pokolenie przypada albo wojna, albo kryzys finansowy. W przypadku wyznawców chrześcijaństwa o stabilizacji nie można już w ogóle mówić. Obecne czasy są najcięższymi dla chrześcijan od momentu powstania Kościoła. Z opublikowanego przez organizację pomocową Open Doors „Światowego Indeksu Prześladowań 2024” wynika, że ponad 365 mln chrześcijan na świecie narażonych jest na skrajne prześladowania i dyskryminację z powodu swojej wiary. Nasilenie prześladowań chrześcijan wzrasta z roku na rok. To jednak nie powinno być dla nas niespodzianką, bo przecież Chrystus Pan zapowiedział już dwa tysiące lat temu, że jeżeli „Mnie prześladowali, to i was będą prześladować” (J 15, 20).
Zatem oparcie swojego życia na kryterium stabilizacji i świętego spokoju jest błędnym założeniem. Ani jednego, ani drugiego nie będziemy mieli na tym świecie przez całe życie. Bo i wyznacznikiem życia chrześcijanina nie jest osiągnięcie stabilizacji, tylko zapracowanie na wieczność. Stabilizacja na tym świecie to nie jest nasz życiowy cel. Naszym celem jest zbawienie. I dojście do niego w takich warunkach, w jakich przyszło nam żyć. Przywrócenie priorytetów pozwoli nam osiągnąć wewnętrzny spokój pomimo zewnętrznego niepokoju. Pokój ma być w nas, bo na zewnątrz nigdy go nie będzie.