Wśród barwnej publicystyki i soczystych polemik, obok wielu znakomitości, wyróżnia się postać Gilberta Keitha Chestertona (1874-1936).
Jego przejście na katolicyzm w 1922 r., a więc w wieku 48 lat, stało się wydarzeniem epoki, choć pod względem ceremonialnym miało wymiar bardzo skromny, a mówiąc konkretniej – osobisty. Nie zgodził się na uroczystość w katedrze. Wolał kaplicę w Beaconsfield, niewielkiej miejscowości na północny zachód od Londynu, gdzie mieszkał. Zamiast wielkiej fety wybrał posługę ks. Johna O’Connora, którego niezwykle cenił.
Mistrz groteski i humoru, autor niekiedy kontrowersyjnych i mocnych tez przeszedł zaskakujące nawrócenie. Być może dla wielu współczesnych brzmiało to jak kolejny żart, lecz Chesterton z właściwą sobie swadą wyłuszczył powody. Nie było to nagłe objawienie, nie wynikało z choroby nagle uleczonej, nie było również efektem życiowych doświadczeń. Chesterton dojrzał do tej decyzji… rozumowo.
Karierę felietonisty rozpoczął w 1902 r. w dzienniku „Daily News”, a w 1905 r. zaczął publikować w „The Illustrated Londyn News”, na którego łamach gościł przez kolejne trzydzieści lat.
W 1904 r. wyszła jego powieść „Napoleon z Notting Hill”. Opisał w niej państwo, którego przywódcę wybierano poprzez losowanie. Demokrację dawno przykrył kurz historii, a świat ogarnięty jest ideą postępu i modernizacji. Pod tą prześmiewczą wizją ukryty jest manifest wolności głoszony niezmiennie przez Chestertona. W 1908 r. ukazał się jego sensacyjny kryminał (a w zasadzie thriller metafizyczny) „Człowiek, który był Czwartkiem”, gdzie pod pretekstem wartkiej akcji toczy się w zasadzie walka idei. Stworzył też cykl opowiadań detektywistycznych z Ojcem Brownem jako główną postacią.
Patrząc na Chestertona, trudno nie odnieść wrażenia, że jego nawrócenie było logiczną konsekwencją ustawicznych poszukiwań i zadawanych pytań, a także czytanych lektur. Sam o sobie pisał, że był poganinem w wieku lat dwunastu i kompletnym agnostykiem, nim skończył lat szesnaście. Zauważył przy tym: „wiara zaś jest czymś tak ogromnym, że trzeba długiego czasu, aby się zdecydować uwierzyć w pełni”. Jego czas był wyjątkowo długi i skomplikowany. Etap szkolny swojego życia zakończył jako ateista i antyklerykał. Po drodze zahaczył o okultyzm, ale seanse spirytystyczne odchorowywał fizycznymi bólami głowy i nieodpartym wrażeniem „cuchnącej woni w umyśle”. W końcu nadszedł ten moment, kiedy czytając różnej maści antychrześcijańskie wywody, zaczął zadawać pytania, które nie przynosiły oczywistych odpowiedzi. Analizując wszystkie te teksty, uznał, że „napadano na chrześcijaństwo ze wszystkich stron i ze wszystkich możliwych przeczących sobie nawzajem powodów. Ledwie jeden racjonalista wykazał, że posuwa się ono za daleko na wschód, a już następny wykazywał z równą przejrzystością, że posuwa się ono o wiele za daleko na zachód”. Uznał, że jego obowiązkiem jest wyjaśnienie, w jaki sposób chrześcijaństwo według jego krytyków „posiada zadziwiającą zdolność łączenia w sobie wad, które wydają się ze sobą sprzeczne”. Zaczęło go zastanawiać, dlaczego w jednym rozdziale może przeczytać, że chrześcijaństwo jest zbyt pesymistyczne, po czym w następnym czyta, że jednak jest zbyt optymistyczne. W jaki sposób można jednocześnie uznać, że jest to religia zabraniająca „szukania uciech i swobód na łonie natury”, a z drugiej, że „daje człowiekowi pocieszającą iluzję fikcyjnej opatrzności”. W końcu musiał uznać, że „chrześcijaństwo nie może wszak być czarną maską na białym obliczu świata, a zarazem białą maską na czarnym obliczu świata”. Uznał, że świat był dużo bardziej szary, dopóki nie zmienił go sam Jezus Chrystus. Podkreślił, że to właśnie chrześcijaństwo przyniosło światu pojęcie ludzkiej godności, a jednocześnie zwracało uwagę na małość człowieka, wymagającą pokory i postów.
Ostatecznie musiał przyznać: „Im bardziej zagłębiałem się w rozważaniach na temat chrześcijaństwa, tym mocniej dochodziłem do przekonania, że wtedy, gdy ustalało ono swoje reguły i porządek, głównym celem tych reguł i tego porządku było zapewnić miejsce dla nieujarzmionego dobra”.