Szczególnie uciążliwy jest przedłużający się stan niepewności. A teraz trzeba przetrwać zimę w trudnych warunkach. - mówi ks. Jacek Kocur, proboszcz parafii św. Michała Archanioła we Lwowie-Sichowie, w rozmowie z Barbarą Stefańską
Jaka jest dziś sytuacja we Lwowie? Wyły syreny?
Dzisiaj alarmów nie było, ale nie ma prądu, telefony działają bardzo słabo, internet właściwie chwilowo nie istnieje. Z żywnością póki co nie ma problemów. Z benzyną jest kłopot o tyle, że wiele stacji paliw nie pracuje, bo nie ma prądu. Ale przywykamy do tej sytuacji.
I nadchodzi zima…
Przygotowujemy się do bardzo trudnej zimy – sprowadzamy generatory prądu, różne inne urządzenia. W parafii św. Michała Archanioła mamy do dyspozycji dwa budynki, gdzie na przemian brakuje prądu. Więc ewentualnie przenosimy spotkania z jednego do drugiego budynku. Teraz właśnie odbyło się spotkanie dla rodziców – w budynku przedszkola, rodzice siedzieli na krzesełkach dla dzieci. Jakoś sobie radzimy.
Czy ta trudna sytuacja i ciągła niepewność przekłada się na pobożność wiernych i życie parafii?
Przede wszystkim ubyło ludzi na Ukrainie w związku z tym, że wielu wyjechało. W mojej parafii to jest niewielka zmiana – około 15 proc. Ale są parafie, z których wyjechała więcej niż połowa. Spośród tych, którzy pozostali, ci, którzy byli pobożni, stali się jeszcze pobożniejsi. Natomiast ci, którzy słabo praktykowali, teraz praktykują jeszcze mniej – niestety. Ale jest grupa ludzi, których gorliwość od początku wojny wzrosła. Co ciekawe, dotyczy to głównie mężczyzn.
W czasie wojny udało się nam np. założyć Rycerzy Kolumba, przeprowadzić rekolekcje dla Domowego Kościoła. Jakoś staramy się żyć w tych warunkach, aby Kościół dawał namiastkę normalności.
Jest dużo nowych pochówków młodych ludzi poległych na froncie?
Przybywa grobów, nie tylko młodych, ale także ludzi np. około sześćdziesiątki. Jest taki specjalny cmentarz za płotem Cmentarza Łyczakowskiego, na tzw. marsowym polu, gdzie jest około dwustu nowych pochowanych, sami żołnierze przywiezieni z frontu. To robi niesamowite wrażenie.
Więcej jest jednak rannych niż zabitych. I są też tacy, którzy stracili wszystko, musieli się przesiedlić. Na początku wojny mieliśmy w parafii około dwustu uchodźców, choć nie w jednym czasie. Niektórzy mieszkali u nas ponad siedem miesięcy. Do dzisiaj wynajmujemy mieszkanie, które udostępniamy czterem rodzinom.
Wewnętrzne przesiedlenia sprawiają, że do parafii w Sichowie przybywają nowi wierni?
Tak, przybyło wielu. W tegoroczne święta wielkanocne na poświęcenie pokarmów mieliśmy przedstawicieli wszystkich województw Ukrainy zachodniej, wszystkie większe miasta były reprezentowane. To daje wyobrażenie o skali przesiedleń, bo przecież rzymscy katolicy stanowią tylko około 1 proc. społeczeństwa, a na wschodzie jest ich najmniej.
Wierni mają w większości polskie pochodzenie?
Ten podział ma coraz mniejsze znaczenie. To się bardzo mocno zmienia. Tym bardziej że wielu Polaków wyjechało już przed wojną. A jeszcze więcej w czasie wojny. Można powiedzieć, że im bardziej „polska” parafia, tym większy procent parafian straciła.
W Sichowie u św. Michała Archanioła więcej osób wyjechało, ale pojawiło się wiele nowych. Zmienił się skład ludzi w stosunku do tych, którzy pojawiali się przed wojną. Jednak trzon pozostał. To są ludzie, którzy od początku bardzo zaangażowali się w pomoc.
W jaki sposób?
W parafii od lutego funkcjonuje punkt wolontariatu, prowadzony przez parafianina. Wolontariusze zbierają produkty, szczególnie na początku w ogromnych ilościach. Przyjeżdżały busy z całej Europy, oni przeładowywali dary i zawozili dalej na wschód. Punkt zaopatruje w różne produkty i środki medyczne wioski pod Charkowem oraz lekarzy pracujących na froncie.
W zasadzie przy każdej parafii mają miejsce podobne przedsięwzięcia.
Widoczne było wsparcie z Polski?
Z Polski mieliśmy ogromną ilość darów. Przez pierwszy tydzień wojny spędzałem około siedmiu godzin dziennie na rozmowach telefonicznych, odpowiadając na przeróżne propozycje pomocy. Znajomi i ludzie z całej Polski chcieli pomóc Ukrainie.
Jesteśmy bardzo wdzięczni. Pewna lekarka z Ukrainy powiedziała mi: „Nie wyobrażamy sobie, co by z nami było, gdybyśmy nie graniczyli z takim krajem jak Polska”. Gdziekolwiek przebywam na terenie Ukrainy, gdy mówię, że jestem Polakiem, słyszę podziękowania.