– Byłoby znacznie lepiej, gdyby ośrodki były mniejsze i rozmieszczone w rozmaitych miastach, zajęcia, np. z języka polskiego, trwały trzy godziny dziennie, a praca 3-4 godziny. W ten sposób przybysze z Kazachstanu szybciej by się zaadaptowali – podkreśla Nina Metelska. I wskazuje, że nie wszyscy w Polsce mogą dobrze przyjmować sytuację, gdy komuś – nawet jeśli jest to przybysz z odległego kraju i potomek deportowanych – daje się coś całkiem za darmo. Adaptacja nie może polegać na rocznych kursach i szkoleniach, musi być połączona z pracą.
Zarówno ona, jak i inni repatrianci, którzy jakoś się w Polsce urządzili, podkreślają, że nawet tym, którym pomogły samorządy, było bardzo ciężko. I nie tylko z powodów finansowych. Po prostu życie w naszym kraju jest inne niż w byłych republikach sowieckich; inni są ludzie, inne zwyczaje, a nawet inny klimat. Przybysze z dawnych kołchozów i sowchozów nie zawsze odnajdują się w polskim rolnictwie, a absolwenci kazachskich uczelni muszą nadrobić różnice programowe. Ośrodki repatriacyjne i wsparcie finansowe to świetny pomysł, ale potrzeba znacznie bardziej kompleksowych działań.
Kim są?
W dodatku określenie „repatriacja” nie jest najszczęśliwsze i niespecjalnie oddaje rzeczywistość. Chodzi bowiem przede wszystkim o Polaków z Kazachstanu. Ci zaś, w ogromnej większości, są przesiedleńcami z 1936 r. z należącej już wtedy do ZSRR Ukrainy lub ich potomkami. Przypomnijmy, że w 1936 r. NKWD przeprowadziło ogromną akcję wysiedlania Polaków z ówczesnego pasa nadgranicznego, okolic Żytomierza, Winnicy i Chmielnickiego. Części z nich udało się na Ukrainę wrócić, ale większość w Kazachstanie pozostała. I to oni stanowią ponad trzydziestotysięczną grupę naszych rodaków, żyjących głównie w wioskach na stepie na północy tego kraju. Są to zazwyczaj ludzie pamietający o swojej polskości, katolicy, ale słabo po polsku mówiący i przyzwyczajeni raczej do życia kołchozowego. Nigdy Polski nie opuścili, to Polska ich opuściła. Pochodzili z terenów leżących na wschód od granicy polsko-sowieckiej – a więc nie można mówić o ich powrocie. Nieliczni nasi rodacy w Kazachstanie to potomkowie deportowanych w latach 1940-41 ze wschodnich terenów II Rzeczypospolitej; większość osób z kolejnych fal deportacji – jeśli przeżyła – jakoś do Polski wróciła na przełomie lat 40. i 50. ubiegłego stulecia.
Oprócz nich Polacy żyją i na Syberii, w Rosji, a także w innych byłych republikach radzieckich, choć Ukrainy, Białorusi czy Litwy repatriacja nie dotyczy w ogóle. Wielu z nich chce do Polski przyjechać, ale część chce pozostać, bo tam są groby ich rodziców czy dziadków, tam zdołali się urządzić. W Kazachstanie Polacy nie są traktowani źle, ale też nie jest to ich ojczysty kraj. Stąd też dominuje nadzieja na wyjazd i życie w lepszych warunkach. Część od lat czeka na wyjazd – są zapisani w tzw. bazie „Rodak”. Inni podejmują desperackie kroki, jadąc w nieznane i bez zapewnionego mieszkania i pracy.
Spora grupa Polaków z Kazachstanu osiedliła się w Oziorsku w obwodzie kaliningradzkim, kilka kilometrów od polskiej granicy. – I od razu marzyliśmy o przyjeździe do Polski, a teraz marzymy, żeby udało się spełnić to marzenie naszym dzieciom i wnukom – mówiła Nelli Lewińska podczas spotkania w Warszawie, zorganizowanego w ubiegłym roku przez Fundację Joachima Lelewela. A Natalia Kidiajkina, szefowa polskiej organizacji w Oziorsku, podkreśliła, że ich dzieci starają się dostać do polskich szkół i uczelni. – Dla większości z nich po skończeniu szkoły w Polsce powstaje problem: co dalej? Podczas nauki szybko adaptują się, przyzwyczają się do życia w Polsce i potem chcą tu pozostać. Chciałabym, żeby udało się im pozostać w Polsce na stałe. Może potem udałoby się i nam, rodzicom, przyjechać do swoich dzieci – mówiła.
Ci w Oziorsku z górnych pięter domów mogą dostrzec Polskę. Polacy w Kazachstanie mają do Polski blisko 4 tys. kilometrów. Nowa ustawa jednym i drugim nasz kraj przybliża. Oby tę szansę udało się wykorzystać.