Jezus co jakiś czas piętnuje faryzeuszów, ostrzegając przed ich obłudą. Dlaczego tak trwale przypięto do nich łatkę osób, które udają kogoś, kim nie są?
Faryzeusze – fragment drogi krzyżowej w kościele św. Mikołaja w Amsterdamie
To paradoks, ponieważ faryzeusze należeli do elity narodu wybranego. Skąd zatem wziął się w nich kwas, nad którym Mistrz załamuje ręce?
Faryzeusze byli gorliwymi wyznawcami judaizmu. Wymagali od siebie więcej niż inni: doskonale znali i rozumieli Pisma, narzucali sobie obowiązek respektowania wszystkich przykazań Bożego prawa, dążyli do osiągnięcia ideału czystości. Brzmi niesamowicie? Właśnie dlatego cieszyli się poważaniem wśród współobywateli.
Bóg jednak patrzy w sam środek serca. Zna prawdziwe motywy działań. Jezus starał się wyjaśniać faryzeuszom, że determinacja w akcentowaniu prawa doprowadziła do tego, że stracili z oczu Boga. Zapomnieli, że to, co na zewnątrz, miało wyrażać to, co w sercu. Kiedy patrzyło się na zewnętrzne formy ich praktyk religijnych i przestrzeganie Dekalogu, jawili się jako anioły na ziemi. Jednak w środku pełni byli obłudy. Ich serca miały inne motywy działania. A brak spójności w tym, co wewnątrz i co na zewnątrz, wcześniej czy później doprowadzi do rozłamu.
Współcześnie można chorować na faryzeim, laksizm, depresję, schizofrenię… Nie wchodząc głębiej w te zagadnienia, które wymagają specjalistycznego komentarza terapeutów i psychiatrów, zwróćmy uwagę na brak autentyzmu i spójności, co toksycznie wpływa na rozwój psychiczny, fizyczny i duchowy człowieka.
Już św. Paweł VI podzielił się intuicją, aktualną zarówno w czasach Jezusa, jak i w XXI w.: „Człowiek naszych czasów chętniej słucha świadków aniżeli nauczycieli; a jeśli słucha nauczycieli, to dlatego, że są świadkami”. Tymczasem faryzeusze wkładali innym na barki ciężary, od których chętnie się dyspensowali. Nie mówiąc już o spełnianiu dobrych uczynków wyłącznie na pokaz. Ktoś powie: no dobrze, ale jednak dobre uczynki kreowały lepszy świat. Nie zapominajmy, że zasada „cel nie uświęca środków” ma zastosowanie także w tym przypadku…
Chętniej słuchamy świadków. Im bardziej jesteśmy autentyczni i prawdziwi, tym bardziej inspirujemy i przyciągamy innych. Jeśli głosimy Ewangelię, a nie samych siebie, jeśli towarzyszymy innym w wyzwaniu aktualizacji Ewangelii do codziennego życia, wówczas będziemy dla innych świadkami (a może nawet nauczycielami czy ojcami). W przeciwnym razie będziemy przypominać guru, którzy żonglują manipulacją i demagogią.
Czy bycie ojcem albo nauczycielem, np. w przypadku rodziców, księży czy rodziców chrzestnych albo świadków z bierzmowania, jest skazane na porażkę? Przecież osoby te mają zabierać głos w sprawach ważnych, nieraz pouczać albo upominać. Każdy ma wreszcie jakąś władzę wobec kogoś, oddziałuje na innych. Nieraz słowem, innym razem czynem. Ktoś kiedyś powiedział: „Nie patrz na nikogo z góry, chyba że pomagasz mu wstać”. Bądźmy właśnie takimi nauczycielami i świadkami.