Jak wygląda codzienne życie w seminarium duchownym? Rektor ks. Krzysztof Warchałowski zgodził się, żebym spędził w tej wspólnocie trochę czasu i ją nieco opisał.
Seminarium jest domem zamkniętym, nie każdy może tu wejść. Nie można też wyjść bez uprzedzenia. Zapewnia to ciszę i spokój potrzebny na modlitwie i w nauce. Pozwala realizować cel, który łączy wszystkich mieszkańców.
– Seminarium to dom formacyjny, w którym młodzi mężczyźni, podążając drogą wyznaczoną przez Jezusa, przygotowują się do pełnienia kapłańskiej posługi – mówi ks. prof. dr hab. Krzysztof Warchałowski, rektor Wyższego Seminarium Duchownego Diecezji Warszawsko-Praskiej.
Unde venis?
Praskie seminarium w ubiegłym roku świętowało swoje 18. urodziny. Studiuje w nim obecnie 52 alumnów na sześciu rocznikach. Przez pierwsze osiem lat istnienia diecezji warszawsko-praskiej kandydaci do kapłaństwa studiowali w seminarium metropolitalnym przy Krakowskim Przedmieściu.
Każdy trafia tu z własną historią. Są warszawiacy i przyjezdni, bliżsi i dalsi. Niektórzy przychodzą zaraz po maturze, jak Michał. – Zawsze trzymałem się blisko Kościoła, byłem najpierw ministrantem, potem lektorem. Przeszedłem wszystkie szczebelki „kariery” w parafii. Trzy lata należałem do oazy, to mi bardzo pomogło w podjęciu decyzji.
Inni najpierw idą na studia, jak Marek, który jest absolwentem psychologii. Są też tacy, którzy do seminarium wracają. – Pierwszy raz przyszedłem tu zaraz po maturze, ale szybko zrezygnowałem. Przez rok pracowałem, prowadziłem własną firmę, jednak brakowało mi czegoś. Wróciłem – zdradza Mateusz.
Wszyscy trzej są na piątym roku. Pytani o powody wybrania powołania kapłańskiego, mówią przede wszystkim o księżach, których spotkali w życiu. Przykład dobrego kapłana pociąga najmocniej. Jest też kurs lektorski prowadzony co roku w seminarium, który zawsze owocuje kilkoma powołaniami.
Pierwszy rok, tzw. propedeutyczny, alumni spędzają w otoczonych lasami Urlach, znanych jako letnisko Warszawy. Mieści się tam dom formacyjny dla kleryków z obu warszawskich diecezji. W ciszy, z dala od wielkomiejskiego zgiełku, kandydaci przez rok wsłuchują się w głos powołania.
– To okres przygotowawczy, czas przeznaczony przede wszystkim na modlitwę i kontemplację Słowa Bożego – mówi Przemek. Jest na drugim roku, „beniamin” – najmłodszy kleryk w seminarium. Przyszedł tu zaraz po maturze, rezygnując ze studiów prawniczych. Pierwszy rok to także czas, kiedy najwięcej studentów opuszcza mury seminarium. – Na pierwszym roku było nas ośmiu, zostało sześciu, dwóch rozeznało inaczej – wylicza. Jest na początku drogi, w domu przy ul. Mehoffera spędzi jeszcze pięć lat, zanim opuści jego mury.
Kościół, dom i szkoła
Klerycy mówią, że seminarium jest jednocześnie ich kościołem, domem i szkołą.
Centrum tego domu jest kaplica. Dosłownie, ponieważ umieszczono ją w środkowej części budynku, i w przenośni – wokół niej skupia się życie jego mieszkańców. Minęło południe, siadam pośrodku. W ławce, na półce leżą egzemplarze Biblii, brewiarze, chusteczki, długopisy, notatniki, jakieś książki – rzeczy osobiste. Po chwili, z charakterystycznym szelestem sutann, pojawiają się ich właściciele. Jeden z kleryków prosi, żebym się przesiadł – zająłem jego miejsce. Tutaj zachowany jest porządek, roczniki siadają razem. Każdy, jak w prawdziwym domu, ma własne miejsce. To jednocześnie świetny sposób, aby po jednym spojrzeniu zorientować się, kogo nie ma, a kto się spóźnił – przełożeni czuwają w ostatnich rzędach.
Właśnie skończyły się wykłady, zaczyna się Angelus, po którym wszyscy razem pójdziemy na obiad. Zgodny chór męskich głosów recytuje łacińskie psalmy. To nie jest ich pierwsza wizyta w kaplicy tego dnia – każdy poranek zaczynają półgodzinną medytacją Słowa Bożego i Eucharystią. Dzień kończą wieczornym nabożeństwem (po którym, przynajmniej w teorii, o godz. 22 zapada cisza nocna i gasną światła). W piątki, przez cały rok, jest także Droga Krzyżowa. Na modlitwie spędzają po kilka godzin dziennie.