120 tys. uśmiechniętych młodych wolontariuszy, miasto usiane serduszkami – na kurtkach, wózkach dziecięcych, samochodach. Zapał, entuzjazm, nawet w dziesiątej godzinie kwestowania. No i tłumy płynące ulicami – mimo że ciemno, zimno i pluchowato – żeby zobaczyć światełko do nieba. Tego wszystkiego nie zobaczyliśmy w telewizji publicznej. Na koniec wieczornych „Wiadomości” padło jedno zdanie o kwocie zebranej podczas tegorocznej zbiórki na Wielką Orkiestrę Świątecznej Pomocy.
Nie należę do fanów Jerzego Owsiaka, przeciwnie: mam oczy i uszy otwarte na publikacje związane z przekrętami jego i jego rodziny. Nie mam też zamiaru uderzać w „gazetowyborczy” ton ubolewań nad liderem WOŚP, pokrzywdzonym przez publiczne media i władzę. Ale nie trzeba być jego wielbicielem, by czuć się poruszonym komentarzami typu „Finał WOŚP przypomina wielką hitlerowską doroczną akcję dobroczynną Pomoc Zimowa”.
Brałam w tej akcji udział – wrzuciłam do puszki, bawiłam się przy światełku do nieba i z radością obserwowałam, jak to wydarzenie jednoczyło Polaków. Bawiłam się w towarzystwie osób o poglądach politycznych od prawa do lewa, wierzących i niewierzących – nic nas w tej chwili nie dzieliło. Mieliśmy poczucie, że po prostu dzieje się coś dobrego. Jeśli możemy jednoczyć się wokół słusznej sprawy, służącej drugiemu człowiekowi, czemu nam to odbierać podobnymi komentarzami, ostentacyjnym ignorowaniem tego w publicznych mediach?
Wiadomo, że rozliczenia WOŚP są niejasne. Że czasem sprezentowanie sprzętu orkiestry placówce jest dla niej niedźwiedzią przysługą. Ale wiem też, że znajomemu dziecku – wcześniakowi – sprzęt orkiestry uratował życie. Że moje dzieci zaraz po urodzeniu miały wykonane przesiewowe badanie słuchu – także na sprzęcie orkiestry. I że dla wielu młodych ludzi z puszkami finał orkiestry to lekcja dobroczynności w praktyce. I mnie to wystarczy.