O domu dziecka jego młodociani mieszkańcy mówią „więzienie”. Simon – jeden z nich – pyta każdego nowego, „za co tu trafił” – tak, jakby to same dzieci były winne swojego losu.
Spotkamy ich w filmie „Nazywam się Cukinia”, który wszedł do kin na początku czerwca. Data nieprzypadkowa – łączy się nie tylko z Dniem Dziecka, ale i Dniem Rodzicielstwa Zastępczego (30 maja). Film, oparty na książce Gilles’a Parisa, opowiada historię dzieci z domu dziecka widzianą oczami Ikara, zwanego przez mamę Cukinią. Nie wiemy, skąd to przezwisko, ale to chyba nic miłego – na co wskazywać może pierwotny tytuł książki – „To ja, Matołek”. Mimo to Cukinia naciska, by po śmierci mamy, od której doznał wiele krzywd, tak go właśnie nazywać. W postawach dzieci odnajdziemy więcej takich paradoksów, sprowadzających się do jednego: po tym, co dzieci wycierpiały ze strony rodziców, nadal bezwarunkowo ich kochają. Choć w domu dziecka czują się jak w więzieniu.
Książka, która siłą rzeczy pozwala na głębsze studium psychologiczne, oddaje to jeszcze lepiej niż film. Ale i w nim mamy bardzo wyraziste postacie i ich historie, które dzieci rozumieją po swojemu.
Niektóre historie urwane są w pół opowieści – nie wiemy do końca, co działo się z dzieckiem, zanim trafiło do domu dziecka, możemy się jedynie domyślać. Tak jak reszta mieszkańców niby interesują się, „za co siedzą” tu ich koledzy, ale ważniejsze jest dla nich to, jacy są, i że dobrze się z nimi bawić.
Wszyscy z nich po cichu marzą o domu, o powrocie do rodziców, ale paradoksalnie w domu dziecka jest im dobrze. Owszem, jego obraz jest przesłodzony – w książce nie jest aż tak cukierkowo, choć też jest podejrzanie „dobrze”. Ale pamiętajmy, że oglądamy to miejsce z perspektywy dzieci, które ich własny dom głęboko poranił. Może im więc jawić się jako raj. Tu ich wybory są szanowane, nikt ich nie bije, są całowane na dobranoc, tu odnaleźli przyjaźnie, a nawet miłości. Choć akurat wątek zakochania między dziewięciolatkami wydaje mi się naciągany i niepotrzebny, podobnie jak niepotrzebne są mimo wszystko wstawki o „wybuchających siusiakach” w dziecięcych opowieściach o pornografii – to już zostawiam ocenie rodziców, najlepiej znających wrażliwość swoich dzieci.
Długo myślałam, czym ten film różni się od ostatnich propozycji kinowych dla dzieci. I zobaczyłam, że w zasadzie wszystkim. Po pierwsze tematyka. Rodzice muszą uważnie śledzić reakcje dzieci i być gotowi na pytania typu: „Czy jak będę niegrzeczny, to też mnie wyślesz do domu dziecka?”. Na pewno film sprowokuje do podjęcia trudnego tematu, jakim jest odrzucenie, akceptacja, ale i rodzina biologiczna, zastępcza, adopcyjna – oraz to, która z nich i w jakich okolicznościach jest dla dziecka najlepszym środowiskiem. Ale bez obaw – w filmowym domu dziecka szanuje się biologicznych rodziców i pracuje nad ich relacjami z dziećmi. Nie spotkamy się tu więc ze stygmatyzacją tradycyjnej rodziny.
Wyróżniająca jest także animacja – komu w dobie techniki komputerowej chce się jeszcze bawić w figurki z plasteliny i metodę poklatkową? Z początku figurki mogą się nie spodobać, mnie w końcu do siebie przekonały. Mają nieproporcjonalnie duże głowy, a zwłaszcza oczy – to w nich widać wszystkie emocje bohaterów. Akcja nie pędzi jak szalona, jak w większości dzisiejszych produkcji. Przeciwnie: przewlekłe czasem spojrzenia pełne wyrazu dają widzom czas na współodczuwanie z bohaterami.
Co jeszcze wyróżnia film? O ile większość ostatnich produkcji jest dla dzieci, ale puszcza oko do rodziców, by też się świetnie bawili, o tyle w „Cukinii” jest na odwrót. Zarówno treść, jak i forma skierowane są do widza wyrobionego. Producenci zastrzegają, że przekaz jest odpowiedni dla dzieci 10-12-letnich, a ja bym dodała, że i to zależy od stopnia ich dojrzałości. Dzieci rozumieją tylko tyle, ile są w stanie zrozumieć, a główne przesłanie płynie do rodziców: jak wielką mamy władzę nad dziećmi i jak można ją spożytkować: by je skrzywdzić lub uskrzydlić. Autorom na szczęście udało się uniknąć łzawego tonu, momentami film tryska humorem i – mimo wszystko – napawa optymizmem.
„Nazywam się Cukinia”. Francja/Szwajcaria 2016. 66 min. Reżyseria: Claude Barras.