Pawiak i zsyłka na roboty w III Rzeszy ocaliły mu życie. W pierwszych dniach powstania warszawskiego zginęli wszyscy jego sąsiedzi z Woli. A także ojciec.
We wrześniu 1939 r. Henryk Wasilewski szykował się do III klasy gimnazjum Lelewela. Zamiast ławek, tablicy i podręczników uczniów zastały naloty Luftwaffe, łapanki, aresztowania.
Z DRUKARNI NA SZUCHA
Podczas okupacji mieszkał z rodzicami, starszym bratem i młodszą siostrą przy ul. Krochmalnej 82 (dziś Jaktorowska) i jako uczeń szkoły graficznej odbywał praktyki zecerskie w drukarni przy ul. Żelaznej 56. Drukarnia „po godzinach” drukowała pisma konspiracyjne. – Pracowali tam różni ludzie, także – jak się okazało – kolaborant, który wydał drukarnię Niemcom – mówi 96-letni Henryk Wasilewski. – Potem dowiedziałem się, że nie uniknął za to kary śmierci z rąk Polski Podziemnej.
16 września 1943 r. do drukarni wpadło gestapo. Zrobili rewizję, ale nic nie znaleźli, bo bibuła miała być drukowana nazajutrz. Niemcy kazali oddać kenkarty, załadowali wszystkich do policyjnej budy i powieźli do więzienia śledczego przy al. Szucha.
Aresztanci zostali wrzuceni do „tramwaików” – przejściowych cel, w których trzeba było siedzieć prosto, tyłem do przechodzących tamtędy Niemców. Kiedy Henryk wchodził do pokoju przesłuchań, Niemiec kopnął go w kość ogonową tak, że chłopak „zobaczył gwiazdy”. Rzuciła mu się w oczy gablota z pytami, nahajami, batogami.
Zeznał, że w dniu aresztowania w drukarni składał lub rozbierał formy drukarskie, już nie pamiętał. Podsunęli mu banderole z niemieckim Hakenkreuzem i z Adlerem, które miały się znaleźć na sacharynie. Drukowanie ich Niemcy uznali za sabotaż. Dziewiętnastoletni Henryk powiedział, że banderoli wcześniej nie widział, choć oczywiście je rozpoznał. Za radą starszych kolegów postanowił trzymać się tej linii – plątanie się w zeznaniach tylko pogarszało sprawę. Niemiec zwinął chustę po skosie i zaczął nią go okładać.
Podczas jednego z przesłuchań na biurku śledczych Henryk Wasilewski zauważył biuletyny Polski Podziemnej – AK i AL. „Wiesz, co to jest?” – spytał go jeden z Niemców, podczas gdy drugi obserwował jego zachowanie. „Nie” – odpowiedział. „Czytałeś coś takiego?” – Niemiec ciągnął. „Nie, nawet nie wiem, co to jest” – odparł. „Głupiego udajesz” – zawyrokował Niemiec „obserwator”, a chłopak na to: „Może komuniści to roznoszą?”. Niemcy już wtedy bali się komunistów. Zbili go, dali do podpisania protokół i puścili.
DLACZEGO NIE KONSPIRACJA
Po przesłuchaniach jego i resztę powieźli na Pawiak – do oddziału VII. Niemcy kazali im się rozebrać. Mówili bardzo dobrze po polsku, niektórzy wychowali się w Warszawie, z jednym z funkcjonariuszy brat Henryka Wasilewskiego chodził do szkoły.
Zabierali wszystko – zostawiali co najwyżej chustkę do nosa i okulary. Zagnali więźniów pod prysznic i puścili ukrop. Gdy więźniowie próbowali uciekać, pilnujący ich Ukrainiec walił ich pytą do krwi. Po chwili z pryszniców poleciała lodowata woda i powtórzył się ten sam scenariusz. I tak kilka razy. Po „kąpieli” nie było czym się wytrzeć, mężczyźni osuszali się własnymi ubraniami.
Henryka Wasilewskiego wtrącili do 20-osobowej maleńkiej celi „młodzieżowej”. O szóstej rano pobudka, meldowanie celi, obórka, czyli wyniesienie wiadra z nieczystościami. Spali na siennikach, jedli trzy razy dziennie – na śniadanie czarna kawa, 30 dag chleba i marmolada z brukwi; na obiad lura, którą więźniowie pili z misek; na kolację znów kawa i chleb. Z marchwi z jednego z posiłków Henryk wygryzł coś na kształt łyżki i korzystał z niej do końca pobytu na Pawiaku. Pozwalało mu to czuć się godniej.
Załatwiali się na akord przy wrzaskach kapo. Za „przedłużanie” dostawało się cięgi pytą. Po wieczornym apelu trzeba było zdać stan osobowy celi, bo ludzie umierali. W ciągu dnia nie wolno było kłaść się na posłanie, groziła za to kara – skakanie żabką, czołganie się po korytarzu. W nocy z kolei mimo zmęczenia trudno było spać.
Po miesiącu Henryk Wasilewski i inni zostali przewiezieni do Dulagu na Skaryszewskiej, do punktu zbornego osób schwytanych w łapankach i przeznaczonych do wywózek do III Rzeszy. Henryk też miał być wywieziony, udało mu się jednak przekazać rodzinie gryps. Jednocześnie zaczął symulować jaglicę – zakaźną chorobę oczu. Rzeczywiście po nieprzespanej na Pawiaku nocy miał zaczerwienione oczy, a wiedział, że Niemcy nie biorą osób z chorobami wenerycznymi i jaglicą. Chorobę potwierdziła komisja złożona z lekarza polskiego i niemieckiego i go zwolnili.