Pokonał uzależnienie od heroiny i ukończył terapię w Monarze. Wyruszył autostopem z Polski do Indii, by pomagać trędowatym. Nawrócił się wśród hinduskich dzieci w czasie Wielkiego Jubileuszu Roku 2000. W ubiegłym tygodniu pozostał wśród śniegów na zboczu Nanga Parbat.
Przyszłego himalaistę Tomasza Mackiewicza jako wolontariusza w ośrodku dla trędowatych Jeevodaya w Indiach przyjęła polska misjonarka i lekarka dr Helena Pyz. – To był nasz jedyny kontakt, ale dość długi, bo Tomek spędził u nas ponad sześć miesięcy. Wiedziałam, że ta wyprawa do Indii jest dla niego próbą sił, rehabilitacją samego siebie, wzrastaniem w tym, co dobre – wspomina.
Polak przyjechał do Indii w 2000 r., po zwycięstwie nad nałogiem narkotykowym, z którym zmagał się przez lata. Dwutygodniową podróż, której budżet wyniósł zaledwie ok. 100 dolarów (plus koszty wiz tranzytowych), w dużej części odbył autostopem. – Kiedy dostał się do Indii do Amritsaru, kupił sobie rower. Wyposażył go odpowiednio, przywiózł do nas i przez cały czas pobytu korzystał z niego. Nie miał czasu na zwiedzanie, ale kiedy jechał po zakupy czy w innych sprawach, to zawsze na tym rowerze – opowiada misjonarka.
Jak wspomina, Tomek-wolontariusz organizował popołudniowe zajęcia i zabawy dla dzieci. Pomagał też w bieżących pracach na terenie ośrodka, który stał się dla niego miejscem wyciszenia i odpoczynku. – To nie był czas komórek i internetu. Aby zatelefonować za granicę, trzeba było jechać 30 kilometrów do miasta. Tomek po prostu z nami był, nabierał sił. W tamtym czasie mówił do mnie: „ciociu” – wspomina misjonarka.
Na podróż życia, która miała być „wyrównaniem” lat spędzonych w nałogu narkotykowym, Tomasz Mackiewicz przeznaczył rok. Mając jedynie półroczną wizę do Indii, postanowił spędzić kolejne miesiące w sąsiednim Bangladeszu. – Wybrał kraj najtańszy i ponieważ nie miał pieniędzy na hotele, wymyślił, że będzie spał w hamaku. Sam go sobie uszył, wyposażył, ocieplił i pojechał – wspomina dr Pyz. Ostatecznie noclegów pod chmurką zabroniła mu banglijska policja, a Tomasz Mackiewicz po krótkim pobycie w lokalnym areszcie powrócił najpierw do Indii, a potem, drogą lądową, do Polski.
Rowerem do nawrócenia
Jak wspomina dr Pyz, pobyt w ośrodku Jeevodaya był dla przyszłego himalaisty także czasem duchowej przemiany i zbliżenia do Boga. – Tomek przyjechał do nas w Roku Wielkiego Jubileuszu. Od początku pobytu codziennie był z nami na Mszy Świętej i wieczornej modlitwie, tak jak pozostali wolontariusze. A kiedy odbywały się u nas uroczystości zamykające Jubileusz i okazało się, że wszyscy katolicy z naszego ośrodka idą do spowiedzi, Tomek przybiegł do mnie i powiedział, że też chciałby się wyspowiadać, tyle, że bardzo słabo zna język angielski. Opowiedziałam mu wówczas własną historię o tym, jak uczestnicząc w rekolekcjach w Anglii, kiedy też nie znałam języka, musiałam się wyspowiadać u anglojęzycznego księdza. Tamten kapłan powiedział mi: „Spowiadasz się Panu Bogu, to nic, że nie znasz języka; wyspowiadasz się po polsku, a ja cię rozgrzeszę po angielsku” – opowiada polska misjonarka.
Cieszy się, że od tego momentu do końca pobytu w Jeevodaya Tomasz Mackiewicz korzystał z sakramentów. – To nie jedyny wolontariusz, który przeżył tu zbliżenie do Pana Boga, choć był jednym z pierwszych. Często powtarzam, że nie tylko moi trędowaci zyskują na spotkaniach z wolontariuszami. Pobyt tutaj to był taki dobry okres w życiu Tomka – ocenia dr Pyz. Przed laty nie spodziewała się, że wolontariusz, który przyjechał do niej z używanym rowerem, rozpocznie w przyszłości podbój Korony Ziemi.
Od heroiny do heroizmu?
– Kiedy człowiek odbija się od dna, to chce osiągać szczyty. Tomek pokazał, że można wiele przezwyciężyć w sobie samym. Że nie musi nas obciążać zło, które było naszym udziałem. Że można podnieść się po upadku, a potem żyć pełnią życia. I te pasje Tomka są wyrazem tego, że chciał żyć pełnią życia – mówi dr Pyz. Nie chce oceniać decyzji himalaisty o jego ostatniej wyprawie na Nanga Parbat, jednak żałuje, że ambicje wzięły u niego górę nad wcześniejszymi postanowieniami.
– Wiem, że w 2016 r. pożegnał się z Nangą, i bardzo mi przykro, że nie sam przed sobą nie dotrzymał słowa. O tym, że znów się tam wybiera, dowiedziałam się, gdy zaczął zbierać fundusze. Podejrzewam, że była to sprawa ambicji. Ostatnim razem zrezygnował tuż przed szczytem ze względu na zmieniającą się pogodę. To była trudna decyzja. Wracając, minął się z himalaistą Simonem Morem, który rozpoczął atak szczytowy, choć Tomek ostrzegał go, że warunki są trudne. Moro zdobył wówczas szczyt, jako pierwszy w sezonie zimowym, choć Tomek sugerował, że w tak krótkim czasie było to niewykonalne. Przykro mi, że Tomek zaryzykował raz jeszcze, ale nie chcę oceniać go źle. Trzeba się modlić, żeby ostatnie chwile życia spędził blisko Boga – komentuje lekarka.