Pomagają bezdomnym, uzależnionym, seniorom, małżeństwom w kryzysie. Nie tylko materialnie czy psychologicznie: przynoszą im żywego Jezusa.
Marcin Ostrowski założył Fundację „Ja Jestem” po tym, jak przeżył nawrócenie. – Powstała z pragnienia ewangelizacji – mówi – i nawet nazwa nawiązuje do słów „Odwagi! Ja jestem”, które Jezus powiedział do uczniów w miotanej falami łodzi.
Jak w każde wtorkowe popołudnie, w podziemiach bazyliki przy ul. Kawęczyńskiej w Warszawie, u salezjanów, zbiera się około 20-osobowa grupa bezdomnych. Są tu trzydziestolatkowie i starsi wiekiem, mężczyźni i kobiety. W skromnie wyposażonej sali zajmują miejsca przy stolikach, parzą herbatę. Najpierw słuchają informacji o najbliższych terminach: będą wspólne rekolekcje, są też świąteczne plany. Może uda się otworzyć pomieszczenia na całe trzy dni, by spędzić razem Boże Narodzenie? A może jeszcze zamówić mobilną łaźnię? Na jutro proboszcz bazyliki potrzebuje pomocy przy kościelnym remoncie – zgłasza się dwóch chętnych. Wszyscy są tu po imieniu. Kiedy Marcin zaczyna czytać i rozważać Ewangelię, robi się cicho. Po modlitwie jest ciepła zupa i drożdżówki.
– Najpierw my chodziliśmy do nich, a teraz oni przychodzą do nas – cieszy się Marcin. Kto otarł się o problem bezdomności, wie, że to spory sukces.
Rybę smażyłem dla ciebie
– Zaczęło się w 2013 r. – opowiada założyciel fundacji – kiedy zbliżały się święta Bożego Narodzenia. W kościele św. Anny zacząłem myśleć o Wigilii, o ludziach bezdomnych, jak oni będą świętować: pod mostem, z butelką wódki? Pomyślałem: „Panie Boże, jeśli zmieniłeś moje serce, to czy mogę siedzieć spokojnie w miłej, rodzinnej atmosferze przy gorącym barszczyku z uszkami?”.
Mówicie innym bezdomnym o nas,
żeby przychodzili i znajdowali tu Jezusa.
Pomyślałem, że można do nich pójść 23 grudnia. Zacząłem dzwonić do znajomych: „Słuchajcie, idziemy do bezdomnych, ale nie tak jak służby miejskie, z przydziałem prowiantu. Idziemy, żeby z nimi być. Usiąść obok pana Kazika i powiedzieć: „Panie Kaziu, specjalnie dla pana smażyłem tę rybę”. Zebrało się nas 17 osób. Ugotowałem 700 pierogów, koleżanka napiekła ciasta. Złożyliśmy się i za 1,5 tys. zł w ciucholandzie kupiliśmy buty, kurtki, spodnie, skarpety, czapki, szaliki. Podzieliliśmy się na trzy grupy i pojechaliśmy na Dworzec Zachodni, Centralny i Wschodni. Niesamowitym doświadczeniem było, że wszystkie rzeczy były jakby na zamówienie. Jeśli ktoś przychodził po numer buta 44, to taki właśnie dostawał. Nikt nie usłyszał, że trzeba przyjść jutro, bo zabrakło.
– Po tym doświadczeniu pomyślałem, że trzeba coś zrobić dla osób bezdomnych. Zaczęliśmy chodzić do nich co tydzień, co dwa tygodnie – opowiada – Marcin. Kiedy spadały temperatury, wychodzili w teren częściej. Poznali m.in. Mirka i Jurka, bezdomnych od około 15 lat. Byli trzeźwi, nie chcieli pomocy, pieniędzy ani nawet jedzenia. Jeden z nich, wychowanek domu dziecka, po ciężkich doświadczeniach życiowych, miał za sobą próbę samobójczą. Na noc jeździli do noclegowni. – Pomodliliśmy się, postaraliśmy się, aby pozostali z nami w kontakcie, żeby pomóc znaleźć im pracę – relacjonuje Marcin.