Wydaje się, że ocalony od aborcji człowiek jest już bezpieczny. Nie zawsze. Czasem naznaczony jest nią na całe życie.
fot. Monika Odrobińska/IdziemyKiedy na ulice polskich miast wyszły czarne marsze, Ewa Krajewska płakała bez przerwy. Czuła, jak wykrzykiwane tam hasła: „Mam wybór” – waliły w nią niczym kamienie. Do pary z transparentem o wyborze podeszła i powiedziała: „Gdyby moja matka uznała, że ma wybór, mnie by nie było”. Chłopak przekonywał, że właśnie w latach 60. matka miała wybór – i o to też walczy dla swojej dziewczyny. – Ona nie miała wyboru, bo dla niej zabicie dziecka nie było alternatywą dla jego urodzenia – przekonuje Ewa, dziś lat 52. – Uznawała to za niedopuszczalne, złe, koniec, kropka.
Na cudzym miejscu
Dla Ewy był to z kolei początek – życia, ale i cierpienia. Bo żyła na kredyt. Pół wieku musiała sobie udowadniać, że na to życie zasługuje. – W szkole miałam piątki od góry do dołu – mówi – dawały mi prawo do życia. Kolegowałam się z łobuzami, bo czułam, że do lepszych domów nie mam wstępu.
Zawsze czuła, że na dnie swojej osobowości jest kimś okropnym i brudnym. Uważa, że dostała to od matki, która nienawidziła rozwijającego się w niej dziecka. Zgodziła się na nie, choć było owocem niechcianego zbliżenia z niechcianym mężem. – Miała 20 lat, gdy mnie urodziła – mówi Ewa. – Zakrywała brzuch, a potem wstydziła się, gdy w miejscach publicznych mówiłam do niej „mamo”.
Po śmierci matki od ciotki dowiedziała się o rozmowie rodziców o aborcji. Dobrym aniołem Ewy była babcia. Miała powiedzieć jej mamie: „Niczym się nie przejmuj, wychowamy to dziecko”. I całe szczęście, bo małżeństwo wkrótce się rozpadło.
Gdy Ewa miała sześć lat, przyszedł pierwszy strach przed śmiercią. Nagle dotarło do niej, że kiedyś życie się kończy, i opanował ją lęk. Mimo pozorów życia szczęśliwego, pełnego sukcesów w szkole i sporcie, zawsze był obecny. Była dorosła, gdy w mieszkaniu obok zamordowano sąsiada. Pomyślała wtedy: „Śmierć pomyliła drzwi”. Ciągle ma poczucie, że jest zawieszona między życiem a śmiercią – jest żywa, ale jakby nie żyła naprawdę. Boi się, że umrze sama albo zaszkodzi komu innemu.
– Latami miałam poczucie, że jestem czyimś wstydem – wyznaje. – Nigdzie nie czułam się zakotwiczona, można było mną miotnąć w którąkolwiek stronę. Wynikało to z poczucia, że na bazowym etapie życia nie byłam przyjęta.
– Ocaleniec to ktoś, kto uniknął tragedii lub żyje, choć nie żyje np. jego rodzeństwo – mówi Agata Rusak, psychoterapeutka prowadząca m.in. terapię ocaleńców. – Taka osoba może czuć, że na życie musi zasłużyć – dobrymi stopniami, sukcesami zawodowymi – ale starając się żyć szczęśliwie, pozostaje smutna, nie czuje sensu życia.
Bywa, że ocaleńcy odczuwają egzystencjalny niepokój, mają poczucie bezwartościowości i przekonanie o zagrażającej zagładzie. Myślą czasem, że na ich miejscu powinien być kto inny. Syndrom ocaleńca jest mało reprezentowany w literaturze fachowej, badacze zajmujący się nim twierdzą, że człowiek rejestruje wrogość pochodzącą od rodziców, a doświadczony w łonie matki lęk przed utratą życia zostaje wyparty do podświadomości.
Zdeptane życie
Dziecko niemające oparcia w rodzicach traci zaufanie także do siebie – trudno mu odnaleźć tożsamość, nie czuje, że może kierować swoim życiem. Bywa, że skarży się na dolegliwości somatyczne, nosi w sobie poczucie winy, trudno mu nawiązywać i utrzymywać relacje, nie akceptuje swojego ciała. – Egzystencjalny niepokój próbuje czasem zagłuszyć używkami, telewizją, komputerem lub żyje szybko, rzuca się w wir pracy – mówi Agata Rusak.