Wojskowe osłabienie Rosji i – co za tym idzie – utrata jej prestiżu otwiera wielkie możliwości przed Krajem Smoka. Pekin ruszył już do dyplomatycznej ofensywy.
Za naszą granicą toczy się „specjalna operacja wojskowa”, ale w gruncie rzeczy mamy do czynienia ze zwarciem dwóch potentatów atomowych, Rosji i NATO. Miejmy nadzieję, że nie dojdzie do dalszej eskalacji działań, ale można mieć obawy, że najgorsze przed nami.
Kolejne tak zwane czerwone linie są przekraczane. Pierwotnie pomoc Zachodu była ograniczona do broni defensywnej, teraz już masowo trafia tam uzbrojenie typowo ofensywne. Na początku prezydent Joe Biden ogłosił, że pod żadnym pozorem wojsko amerykańskie nie weźmie udziału w działaniach, dziś na podstawie przecieków wiemy, że na miejscu są żołnierze jednostek specjalnych. Prym wiodą Brytyjczycy, ale jest też kilkunastu Amerykanów. Płynące z Kremla ostrzeżenia, że postawiony pod ścianą reżim Putina użyje broni atomowej, już nie robią wrażenia. Oby nie były to płonne nadzieje Zachodu. Niemniej, zgodnie z powiedzeniem, że gdzie dwóch się bije, tam trzeci korzysta, największe korzyści odnosi właśnie ten trzeci, czyli Chiny.
SZCZYT BEZ ROSJI
Można wyrazić obawy, że z punktu widzenia amerykańskiego interesu narodowego wojna rosyjsko-ukraińska już trwa zbyt długo. Po pierwsze, odwraca uwagę europejskich członków NATO od chińskiego zagrożenia, podczas gdy przed rosyjskim najazdem mówiło się o możliwości rozszerzenia obszaru zainteresowań NATO właśnie o Daleki Wschód.
Okręty marynarek wojennych Wielkiej Brytanii i Francji już brały udział w manewrach na Morzu Południowochińskim. Pojawiła się tam też niemiecka fregata. Tymczasem, z powodu zmagań na wschodzie Ukrainy, cała uwaga Europy skupia się na zagrożeniu rosyjskim, więc trudno będzie Amerykanom przekonać Europejczyków do zwiększenia wojskowych wysiłków na tak odległym teatrze. Skoro europejscy członkowie NATO przekazują Ukrainie tyle sprzętu i amunicji, to teraz trzeba będzie uzupełnić utracone zapasy. Dla sporej grupy polityków, którzy od lat postulują uzyskanie przez Europę „strategicznej autonomii”, będzie to znakomita wymówka, żeby właśnie skupić się na tych zadaniach, a nie angażować w nowe przedsięwzięcia, służące przede wszystkim interesom Waszyngtonu.
Po drugie, osłabienie Rosji i jej malejące wpływy w byłych sowieckich republikach w Azji Środkowej dają Chinom możliwości ekspansji na tym niesłychanie ważnym obszarze. Pekin nie zasypia gruszek w popiele i ruszył do dyplomatycznej ofensywy. Niedawno miał miejsce pierwszy „szczyt” Chin i państw Azji Środkowej w mieście Xi’an w prowincji Shaanxi, w której w dawnych czasach miał początek Jedwabny Szlak. Wzięli w nim udział przywódcy Kazachstanu, Turkmenistanu, Uzbekistanu, Tadżykistanu i Kirgistanu (czyli „Piątka”), a ze strony chińskiej sam Xi Jinping. Podstawowym celem zjazdu było pogłębienie regionalnej współpracy gospodarczej i politycznej, wolnej od „zewnętrznych wpływów”. Na razie ten zwrot na pewno nie oznacza Rosji, ale fakt, że Putin nie został zaproszony, daje dużo do myślenia. Dwa lata temu taki afront byłby nie do pomyślenia. Spotkania pomiędzy Chinami i byłymi sowieckimi republikami odbywały się w ramach Szanghajskiej Organizacji Współpracy, której Rosja jest członkiem-założycielem.
Pomiędzy Chinami i ową „Piątką” szybko rosną obroty handlowe. Do pewnego stopnia państwa te konkurują z Rosją w zakresie dostaw surowców do Chin, szczególnie nośników energii. Po rosyjskiej napaści na Ukrainę Rosja gwałtownie zwiększyła wywóz ropy naftowej do Chin i miała nadzieję, że kraj ten także wykaże zainteresowanie syberyjskim gazem ziemnym. Ale Pekin nie pali się do budowy kolejnych nitek gazociągu Siła Syberii, mimo wielkiego wzrostu zapotrzebowania na błękitne paliwo. Alternatywą dla gazu syberyjskiego jest właśnie gaz z Turkmenistanu, które to rozwiązanie z politycznego punktu widzenia jest dla Chin dużo bardziej atrakcyjne. Z kolei w Kazachstanie są ogromne złoża ropy naftowej, a jeszcze bardziej na zachód położony Azerbejdżan też ma ogromne zasoby węglowodorów. Do tej pory te kierunki importu nośników energii blokowała Moskwa, ale dziś jej veto już nie obowiązuje.
BECZKA PROCHU
Z punktu widzenia postsowieckich dyktatur chiński „patronat” jest konieczny. Władcy tych państw siedzą na beczce prochu. W styczniu 2022 r. rosyjska zbrojna interwencja w Kazachstanie uratowała reżim prezydenta Tokajewa. Podobna sytuacja panuje i w pozostałych republikach.
Po ataku z 11 września 2001 r. USA podjęły próbę uzyskania „przyczółków” w tym regionie. Za przyzwoleniem Rosji w Uzbekistanie (Karshi-Khanabad) i Kirgistanie (Manas) zostały utworzone amerykańskie bazy do przerzutu żołnierzy i materiałów wojskowych do Afganistanu. Miały one mieć charakter tymczasowy, ale szybko się okazało, że przy nich buduje się nawet pola golfowe. Najpierw Uzbekistan w 2005 r., a znacznie później Kirgistan (2014 r.) „podziękowały” USA za pomoc i obecność. Z punktu widzenia postkomunistycznych dyktatorów, nie mówiąc o Rosji, amerykańska obecność na tym obszarze była zbyt wielkim zagrożeniem, mimo że elitom przynosiła pokaźne dochody.
USA całkowicie opuściły tamten region w 2021 r., wycofując się z Afganistanu. Tym samym znikła bariera ratująca postsowieckie republiki w Azji Środkowej przed infiltracją radykalnego islamu. Dla dyktatorów sprawujących władzę wiara w Allaha jest równie wielkim wyzwaniem, jak idee demokratyczne, stąd potrzeba pomocy silniejszych sąsiadów. Skoro Rosja okazuje się słaba, to oczywistym „partnerem” stają się Chiny, bo jedyną alternatywą jest Iran. Co prawda, Iran to szyici, w Azji Środkowej zaś dominują sunnici, niemniej lepszy świecki, ateistyczny protektor od republiki islamskiej. Tym bardziej że w tym zakresie panuje pełna symbioza pomiędzy Chinami i „Piątką”, bo Kraj Smoka boryka się z niepodległościowymi ciągotami muzułmańskich Ujgurów w Sinciangu.
ZABEZPIECZANIE RUBIEŻY
Życie polityczne nie znosi próżni. Skoro na tym obszarze znikła amerykańska obecność, a rosyjska słabnie, to jest oczywiste, że wypełni ją najpotężniejszy sąsiad. Dla Pekinu jest to niesłychanie istotny region, bo przez niego przebiega najważniejsza lądowa część szlaku Jednego pasa i jednej drogi. Morskie połączenia tego systemu są narażone na działania potężnej amerykańskiej floty. Chiny od lat blisko współpracują z Pakistanem i zwiększenie wpływów w Azji Środkowej daje im większą „głębię strategiczną”. Dzięki temu nie tylko zabezpieczają swe tyły – powstanie amerykańskich baz na zachodniej rubieży staje się niemożliwe – ale i zwiększają izolację Indii, potężnego regionalnego rywala.
Mówiąc bez ogródek, wojna rosyjsko-ukraińska dała Chinom okazję do odwrócenia trendów, jakie na tym obszarze występowały w ostatnich dwóch stuleciach. W wyniku nieustającej ekspansji carat opanował nie tylko Azję Środkową, ale i obecny rosyjski Daleki Wschód. W 1860 r. na mocy Traktatu Pekińskiego Rosja otrzymała Przyamurze i Kraj Nadmorski (Ussuryjski) wraz z Władywostokiem, w sumie obszar obejmujący ponad milion kilometrów kwadratowych. Dziś Kazachstan, Uzbekistan, Turkmenistan, Tadżykistan i Kirgistan są niepodległymi państwami, a nad rosyjskim panowaniem na Dalekim Wschodzie pojawił się znak zapytania. Rosja po raz pierwszy od podpisania Traktatu Pekińskiego zezwoliła na swobodny tranzyt przez Władywostok towarów pomiędzy chińskimi prowincjami. Dzięki temu chińskie prowincje Heilongjiang i Jilin uzyskują dużo lepszą łączność z resztą kraju.
W 1860 r. obszary tych prowincji, wówczas znane jako Mandżuria, były praktycznie niezamieszkałe. Dziś są to wysoce uprzemysłowione i zurbanizowane tereny, na których żyje około 100 mln Chińczyków. W Kraju Nadmorskim, w którym leży Władywostok, mieszka zaledwie niecałe 2 mln ludzi, na całym rosyjskim Dalekim Wschodzie zaś – nieco ponad 6 mln. Otwarcie Władywostoku dla obrotów wewnątrzchińskich zapewne będzie skutkować obcym osadnictwem. Jak długo w warunkach „partnerstwa bez ograniczeń” utrzyma się rosyjskie panowanie w tamtym regionie?
Udzielając Chinom koncesji we Władywostoku, Rosja z jednej strony pokazała swą niezwykłą słabość, a z drugiej wskazała państwo, które przejmie po niej schedę na tamtym obszarze. Czy Waszyngton dostrzeże tę mało subtelną sugestię i zmieni postawę w stosunku do Kremla, czy też wojna będzie dalej się toczyć i przynosić ogromne korzyści największemu rywalowi USA?
Rosja Putina, żeby utrzymać się na powierzchni, wyprzedaje „srebra rodowe”. Tymczasem nad Wisłą poważni ludzie głoszą, że jeśli tylko Moskwa upora się z Ukrainą, to ruszy dalej na zachód. Mamy tu zresztą do czynienia z niezwykłą osobliwością, bo wielu niemal jednym tchem pisze o zagrożeniu i śmieje się, że Rosja wyciąga z lamusa czołgi rodem z lat 50. ubiegłego wieku. Albo Rosja goni resztkami sił, albo Rosja jest potężna – tertium non datur, jak mówili Rzymianie.
Natomiast jakimś sposobem umyka uwadze to, że kiedyś Kreml będzie zmuszony jeszcze bardziej „skrócić front” i wystawi na sprzedaż majątek posiadany na zachodzie, czyli enklawę królewiecką. Czy jesteśmy przygotowani do tego, żeby stanąć do licytacji? Niestety, nic na to nie wskazuje, a biorąc pod uwagę przestrogi płynące od osób zajmujących najwyższe stanowiska w państwie, można odnieść wrażenie wręcz przeciwne – grozi nam najazd. W takiej sytuacji obszar ten zapewne dostanie się we władanie uprzednich właścicieli, a nasze elity po raz kolejny uderzą w płacz i zakrzykną, że Zachód nas zdradził. Do gry o taką stawkę trzeba być przygotowanym, podczas gdy sparaliżowane strachem elity niestety nie są zdolne do przygotowania dalekosiężnych planów.