Prawa kobiet odmienia się ostatnio przez wszystkie przypadki. O tym, że Polska była liderem w zakresie przyznawania kobietom praw, choćby wyborczych (zaraz po odzyskaniu niepodległości w 1918 r. , podczas gdy np. Szwajcaria w… 1971 r. ) – nikt jakoś nie wspomina.
Jednak teraz nie o takie rzeczywiste prawa - wyborcze czy edukacyjne - chodzi. Owe „prawa kobiet” są to de facto postulaty pewnej grupy pań, na pewno niereprezentujących ogółu płci żeńskiej w Polsce, zmierzające do zwiększenia dostępu do aborcji, pigułki „dzień po” itp. Innymi słowy to, co czasem bywa nazywane „prawami reprodukcyjnymi”, co zresztą brzmi jak określenie zaczerpnięte ze świata zwierząt.
W takiej sytuacji czuję się wezwana, aby bronić praw mężczyzn. Wszak sprzeciwiamy się wszelkiej dyskryminacji i defaworyzacji, mówiąc językiem unijnych projektów. Jak po deszczu przychodzi słońce, a po dniu kobiet nadchodzi dzień mężczyzn, tak mówiąc o prawach kobiet, nie zapomnijmy o prawach mężczyzn.
Ale tak na poważnie. Jednym z haseł grup spod znaku gromu i czarnych marszy jest „mój wybór”, czy „moja sprawa”. Czyżby naprawdę facet nie miał nic wspólnego ze sprawami prokreacyjnymi? Na biologii w podstawówce uczyli inaczej. A skoro tak, to kwestie poczętego życia to jest także jego sprawa. Drogie Panie, nie zwalniajmy ich z tej odpowiedzialności, bo to jest strzelanie sobie w stopę!
A jeśli taki facet ma inne zdanie, powiedzmy – bardziej pro-life – to co wtedy z jego prawami? Czyż podejście z gatunku „mój brzuch moja sprawa” nie narusza praw ojca dziecka?
I jeszcze jedno – prawo wyboru. Kiedy już wskoczę do głębokiego basenu, to trudno zastanawiać się, czy mam ochotę pływać czy nie. Jakoś trzeba machać rękami, żeby nie pójść na dno. Jak już zjem ciastko, to jest zjedzone. Wybór zawsze jest, ale decyzji nie da się cofnąć. Wiecie o czym mówię? Sapienti sat.