Nie byłbym pewnie tym, kim jestem, gdyby nie śp. bp Stanisław Kędziora. Chociaż jego wpływ na moje życie dokonywał się jakby przypadkiem.
Pierwszy raz spotkałem go na początku lipca 1979 r., kiedy tuż przed egzaminami wstępnymi przeniosłem dokumenty z Uniwersytetu Warszawskiego do Wyższego Metropolitalnego Seminarium Duchownego w Warszawie. Po drodze pomyliłem adresy i zamiast do kościoła seminaryjnego trafiłem… do sióstr wizytek. Potem, już na seminaryjnej furcie obcesowo powitał mnie jakiś wyniosły ksiądz (jak się okazało kleryk, którego kilka miesięcy później usunięto z seminarium ze względu na problemy z osobowością i podejrzenie współpracy z SB). Stanowczo wyłuszczył mi, że takich jak ja jest wielu, a w seminarium nie ma już miejsc. Kiedy zrezygnowany postanowiłem wrócić na UW, w drzwiach zderzyłem się z niepozornym cywilem o przenikliwym spojrzeniu, ostrzyżonym na jeża. Zasypał mnie pytaniami, kogo szukam i po co przyszedłem, aż wreszcie, ku mojemu niedowierzaniu, stwierdził, że jest tu wicerektorem i to on, a nie ów „ksiądz” kleryk jest od przyjmowania kandydatów. Gdybym go wówczas nie spotkał, pewnie nie byłbym księdzem.
W seminarium ks. Kędziora, jak żaden z wychowawców, był z klerykami prawie zawsze i wszędzie. Dzień zaczynał z nami od porannej modlitwy, a kończył wieczorną. Razem z nami pracował fizycznie w seminaryjnym ogródku i przez sześć dni w tygodniu jako jedyny z przełożonych jadał te same posiłki, które wówczas jadali klerycy. A był to początek lat 80. i czas stanu wojennego, kiedy wszystko było na kartki i nawet wielu dwudziestoparolatków nie wytrzymywało ówczesnego menu. Drobne sprawy kleryckie załatwiał bezpośrednio po obiedzie w korytarzu przed kaplicą. Nie trzeba mu było wiele tłumaczyć. Tym, którzy nie nadużyli jego zaufania, nie pozwalał dokończyć prośby, zgadzając się na nią w połowie zdania. Bardzo nam go brakowało, kiedy został proboszczem parafii Wszystkich Świętych w Warszawie.
Z nowymi władzami seminarium było zupełnie inaczej… Kiedy byłem już bliski rezygnacji z tego seminarium, przypadł mi, jak Zachariaszowi, los, żeby w ramach praktyk wygłosić kazanie na nabożeństwie majowym u ks. proboszcza Kędziory. Zwierzyłem mu się z moich trudności i z wątpliwości, czy wszystkie decyzje przełożonych pochodzą od Ducha Świętego, na którego się powołują. – Heniu, każdy ma jakiegoś ptoka, ale niektórzy mylą go z Duchem Świętym, nie przejmuj się tym – powiedział. To wystarczyło. Zostałem.
Jako biskup pomocniczy wcale nie „zbiskupiał”. O jego pokorze i ubogim stylu życia najlepiej świadczyły buty: ze sztucznej skóry za trzydzieści złotych, kupione na bazarze. Zawsze można było do niego pójść bez umawiania się. Wysłuchał, poradził, choć nie do niego należało podejmowanie decyzji. Często mówił: „Wiesz, że ja nic nie mogę”. Inaczej było w maju 1992 r., po podziale Warszawy na dwie diecezje. Postanowiłem za wszelką cenę wrócić do archidiecezji warszawskiej, bo bałem się współpracy z pierwszym ordynariuszem na Pradze. I znowu bp Kędziora wybił mi to z głowy. – Ja będę tu się zajmował sprawami personalnymi i z ordynariuszem nie musisz mieć do czynienia – zapewniał. Wypytywał, co chciałbym robić w nowej diecezji. Odpowiedziałem, że mógłbym odtworzyć ośrodek duszpasterstwa akademickiego „Arka” na Grochowie. – Nikt nie chce pójść na Grochów, a ty zgłaszasz się na ochotnika? – nie krył zaskoczenia. – Tak, ale jako duszpasterz akademicki, a nie wikariusz! – powiedziałem stanowczo. Zapewnił, że tak właśnie będzie. Miesiąc później otrzymałem jednak dekret ordynariusza mianujący mnie w grochowskiej parafii… wikariuszem. – Przecież wiesz, że ja nic nie mogę, źle mnie zrozumiałeś – odpowiedział na moje pretensje bp Kędziora. Tym sposobem wylądowałem na Grochowie w diecezji warszawsko-praskiej. Z postanowieniem, że tylko na rok.
W międzyczasie coś się jednak zmieniło. Trochę pomógł w tym abp Józef Michalik, odpowiadający wówczas za duszpasterstwo akademickie w Polsce. Dostałem w końcu zwolnienie z wikariatu i nominację na diecezjalnego duszpasterza akademickiego. Miałem zapewnione wyżywienie i dach nad głową, ale bez żadnych dochodów. Co było zrobić? Pracujący w kurii ks. Jerzy Gołębiewski poradził, żebym się zajął dziennikarstwem i cokolwiek zarobił na siebie. Tak się oto zaczęło moje dziennikarstwo i trwa do dziś. Znowu przez śp. bp. Kędziorę. Ale bez tego nie byłoby tygodnika „Idziemy”.