Nasze spojrzenie na rolę proizraelskiego lobby w kreowaniu polityki zagranicznej Stanów Zjednoczonych jest skażone powierzchownymi i w istocie nietrafnymi ocenami.
Zanim spojrzymy na to lobby, należy skupić się na politycznym i społecznym klimacie obecnym w USA przynajmniej od ostatniej dekady XX w. Kierownictwo formalnie utworzonej w 1989 r. Chrześcijańskiej Koalicji – organizacji zrzeszającej baptystów (50 proc. członków), wiernych głównych Kościołów protestanckich (25 proc.), katolików (16 proc.), zielonoświątkowców (10-15 proc.) oraz wiernych mniejszych Kościołów – od początku było przeciwne powstaniu państwa palestyńskiego. W 2002 r. dla jej przewodniczącej Roberty Combs sprawa była prosta: Palestyńczycy równa się terroryści. Combs mówiła: „Izrael nie może negocjować z terroryzmem. Terroryzm nie może być nagrodzony utworzeniem państwa. Dziś i w przyszłości powstanie państwa palestyńskiego oznaczałoby koniec Izraela. (...) Możesz mieć Izrael albo możesz mieć Palestynę, ale nie możesz mieć obydwu państw”. Podstawowym celem Koalicji była walka z promowaniem i legalizacją moralnej degeneracji narodu amerykańskiego. Ale też częścią jej misji było działanie na rzecz bezpieczeństwa Izraela.
W październiku 2002 r. Chrześcijańska Koalicja zorganizowała przed Białym Domem wiec solidarności z Izraelem. Wystąpiło na nim kilkunastu znanych lub bardzo znanych członków Kongresu, w tym ówczesny przewodniczący republikańskiej większości w Izbie Reprezentantów, związany z protestancką prawicą Tom DeLay, który powiedział: „Byłem na płaskowyżu Masada. Przebyłem Judeę i Samarię. Chodziłem ulicami Jerozolimy i stałem na wzgórzach Golan. I wiecie co? Nie widziałem żadnych okupowanych terytoriów. To co zobaczyłem, to był Izrael!”.
Poparcie dla Izraela wśród prawicowych protestantów było bardzo szerokie, zanim jeszcze chrześcijańska prawica pojawiła się na amerykańskiej scenie politycznej jako niezależna siła. Poparcie to ma u swoich podstaw charakter teologiczny. Fundament ten był obecny w Ameryce, gdy jeszcze o państwie izraelskim nikomu się nie śniło, jest obecny nadal.
Tysiącletnie panowanie
Według szerokiego odłamu dziewiętnasto- i dwudziestowiecznych protestantów, Boży plan eschatologiczny wymaga obecności państwa Izrael w Ziemi Świętej. Zgodnie z ich odczytaniem Apokalipsy św. Jana, w eschatologicznej bitwie w Har-Magedon (Armagedon, por. Ap 16,16) Izrael, bliski ostatecznej klęski z ręki Antychrysta, przejrzy i zobaczy Chrystusa wracającego na ziemię wraz z wcześniej wniebowziętymi sprawiedliwymi (chrześcijanami), którzy pod wodzą Pana pokonają wrogów Izraela. Odtąd Jezus będzie rządzić światem przez tysiąc lat, tu na ziemi, mając za stolicę Jerozolimę. I dopiero po milenium Królestwa Bożego na ziemi pod rządami Jezusa nastąpi sąd ostateczny.
Taka eschatologia, zwana premilenaryzmem, jest częścią nurtu teologicznego znanego w Ameryce jako dyspensacjonalizm, wyznawanego głównie przez (nie wszystkich) chrześcijan ewangelikalnych i opartego na dosłownym odczytywaniu Pisma Świętego oraz wierze, że w ten sposób – ponieważ Biblia się nie myli – można poprawnie opisać działanie Opatrzności aż do końca świata.