Kiedyś w drodze do Londynu usiadł obok mnie młody chłopak (ok. 20 lat). Obłożony iPhone’em, iPadem, słuchawkami, stertą kabli, jakichś notatek. Jednym uchem słuchał muzyki, przy drugim miał telefon i rozmawiał, nawet po apelu stewardesy o wyłączenie komórek i urządzeń z WiFi oglądał film na iPadzie. Był irytujący. – To dopiero będzie lot! – myślałam. Wreszcie samolot startuje. A mój młody współpasażer – odkłada wszystko i… żegna się i odmawia „Zdrowaś Mario”. „Przyłączy się Pani?” – rzuca w moją stronę. „Oczywiście” – odparłam zaskoczona. Potem dręczyłam się: Dlaczego ja tego nie zrobiłam pierwsza?
W ostatnią niedzielę wysłuchałam w małym kościółku w Domanicach koło Siedlec homilii ks. prof. Krzysztofa Guzowskiego z KUL. Mówił o prostych gestach, znakach chrześcijańskiej tożsamości, o których zapominamy, tłumacząc się pośpiechem, brakiem czasu. Przypomniałam sobie wtedy wspomniane wyżej wydarzenia, i jeszcze jedno, gdy zwiedzałam kiedyś Materę – wymarłe miasto na południu Włoch, bodaj jedno z najstarszych w Europie. Wymarłe, bo w latach 50. z powodów sanitarnych wysiedlono z niego prawie wszystkich mieszkańców. Zostały tylko kościoły w VIII-XIII wieku wykute w skale – chiese rupestri – w większości z nich nie ma w nich nawet krucyfiksu. A jednak gdy wchodziliśmy do nich, robiliśmy znak krzyża.
![]() | Małgorzata Ziętkiewicz |