Słuchaliśmy wszyscy w skupieniu Ewangelii o spotkaniu Jezusa z Marią i Martą w Betanii. Ksiądz w homilii analizował dwie postawy i pytał, kim jesteśmy bardziej: Marią czy Martą? I dorzucił: „Czy spotykamy się z Jezusem? Nie chodzi o to by tylko przyjść do kościoła – tłumaczył – chodzi o to, aby przyjść i spotkać się z Bogiem. A nie tylko przestępować z „klapka na klapek i spoglądać na zegarek”. Popatrzyłam wokół – nikt nie był znudzony, ludzie byli zasłuchani, a później pogrążeni w modlitwie. Nikt nie pędził do plażowych grajdołków. Jedni długo modlili się przed ikoną Matki Bożej z Góry Karmel, drudzy podchodzili do proboszcza i jego gości – księży z Litwy, z Białorusi. Nikt nie zdradzał żadnych oznak zniecierpliwienia.
Kim jesteśmy? – pomyślałam. I właśnie wtedy nadszedł Jarek – dawny znajomy, w sezonie windsurfer, na co dzień zagoniony warszawski przedsiębiorca, twardo stąpający po ziemi. – Kim jesteś bardziej: Marią czy Martą? – zapytał. I jakby nie czekając na moją odpowiedź, wyznał: – Do niedawna miałem postawę Marty.
Potem opowiedział mi, że widział w Fatimie, jak pielgrzymi palili wotywne świece w kształcie rąk, nóg, noworodków. On i jego przyjaciele modlili się do Matki Bożej, by dziecko ich przyjaciółki urodziło się zdrowe, lekarze orzekli wcześniej, że urodzi się z zespołem Downa. Jarek ukląkł i jak wszyscy z jego grupy pielgrzymkowej i wypowiedział prośbę... Po 40 minutach dostał SMS-a: „Dziecko urodziło się zdrowe!”. W jego oczach pojawiły się łzy.
– Byłem jak Marta – powiedział. – Nic nie rozumiałem.
![]() | Małgorzata Ziętkiewicz |