To może są oczywistości, ale warto o nich przypominać. Wielu naszych rodaków uważa bowiem, że w kraju należącym do Unii Europejskiej i NATO, relatywnie zasobnym i już dość schludnym, z coraz lepszymi drogami, mówienie o upadku demokracji jest aberracją czy też, jak to ujął prezydent Bronisław Komorowski, „odmętami szaleństwa”. Autorytaryzm kojarzy się nam niezwykle silnie z brutalną juntą Jaruzelskiego, czołgami na ulicach i szarą rzeczywistością. No, może również z siermiężnym Gomułką. A przecież to tylko jedna z wielu możliwości.
By demokracja stała się fikcją, wystarczy „skręcić” parę procent głosów; jak słusznie zwrócił uwagę Paweł Kowal, to kilka, a nie kilkadziesiąt punktów decyduje zazwyczaj o zachowaniu bądź utracie władzy. I jednocześnie owemu „skręceniu” może towarzyszyć zachowanie reguł gry w innych obszarach, nawet w innych głosowaniach. Taki patchworkowy system, w którym reguły zachodnie i wschodnie przeplatają się, mieszają i nakładają, może funkcjonować dość sprawnie przez długie lata. Ale to już nie będzie demokracja bezprzymiotnikowa, czyli jedyna prawdziwa.
Łatwo rozpoznać moment, w którym demokracja zaczyna być fasadą. Zwłaszcza tu, w Europie Środkowej, która doświadczyła obu totalitaryzmów. Początek zawsze jest taki sam: podeptanie prawdy i propagowanie kłamstwa. Owszem, i w demokracji prawda miewa problemy, często wręcz przegrywa. Ale jednak to są subtelniejsze procesy, bardziej złożone. Niedemokracje kłamią wprost, w żywe oczy. Kłamią jak Putin, który twierdzi, że władze w Kijowie „toczą wojnę przeciwko własnemu narodowi”, że Zachód „nieodpowiedzialnie” nakręca kryzys. Car Rosji i król kłamstwa jednocześnie.
I u nas pojawiają się zjawiska podobne, może jeszcze nie tak daleko idące, ale już nie tak znów odległe. Oto w przeddzień rocznicy wprowadzenia stanu wojennego premier Ewa Kopacz stwierdziła: „Nie można porównać dziś Polski do Polski stanu wojennego. Jutro pan Kaczyński nie będzie musiał niczego podpisywać”. To zdanie w oczywisty sposób nawiązuje do prowokacji wymierzonej w Kaczyńskiego w 1993 roku (przeprowadzonej przez tygodnik „Nie”), która opierała się na fałszywym zarzucie podpisania deklaracji lojalności wobec PRL po 13 grudnia 1981 roku. Nawet politycy SLD stwierdzili, że to wypowiedź niegodna; Włodzimierz Czarzasty nazwał ją wręcz „totalną żenadą i niesmakiem”. Trudno o łagodniejsze słowa, tym bardziej że Ewa Kopacz w „Solidarności” nie była, a lata 80. spędziła, aktywnie działając w ZSL.
Tak właśnie to działa: coraz bezczelniej, coraz bardziej w duchu wmawiania, że białe jest czarne. Wszyscy wiedzą, że ten zarzut wobec prezesa PiS jest jawnym kłamstwem, jest powielaniem metod esbeckich, ale niewielu protestuje. Tak zwane duże media milczą, podobnie jak politycy PO i jej poputczicy. Z niechęci do lidera opozycji zabijają resztki standardów i przyzwoitości.
Ta śmierć wewnętrznego poczucia przyzwoitości jest zresztą dla demokracji najgroźniejsza. Bo oni nie bronią już zasad, ale jedynie własnej władzy. I w pewnym momencie mogą uznać, że to udawanie jest w sumie męczące. Że może nie ma się już co cackać.
Jacek Karnowski |