Z POTRZEBY SERCA
– Nigdy nie podawałem w wątpliwość istnienia Boga. Tego, że trzeba przyjmować wszystko – co dobre i co złe – jako dar Boży, nauczyłem się od mojej żony. To wielki dar, że jestem człowiekiem, że jestem w ogóle w stanie cokolwiek przeżywać, że w ogóle jestem – podkreśla Wojciech Kilar. Pan Wojciech zawsze pięknie wyrażał się o swojej żonie. To była „miłość od pierwszego wejrzenia”. Byli jedną z najpopularniejszych par Katowic. Poznali się w połowie lat 50., gdy młoda pianistka Barbara Pomianowska rozpoczynała naukę w liceum muzycznym w Katowicach, a Wojciech Kilar był wówczas na roku dyplomowym. Przyszli państwo Kilarowie byli sobą oczarowani, długo żyli w narzeczeństwie, ślub zawarli w 1966 r. Całe swoje życie związali z Katowicami. Na Śląsku o domu kompozytora mówiło się zresztą najczęściej w liczbie mnogiej „u Kilarów”. Dziś wspomina się ich małżeństwo jako wzorowy związek. Pani Barbara była nieodłączną towarzyszką męża. Ciepła i życzliwa, zawsze służyła pomocą. Kto miał okazję ją poznać, na pewno nie zapomni jej pogody ducha. Gdy na początku lat 80. Wojciech Kilar udał się do Częstochowy na kilkumiesięczną pielgrzymkę, żona była przy nim. To wtedy powstał słynny „Angelus”. Nie dziwi więc, że podczas naszej rozmowy na każdym kroku wraca wspomnienie pani Barbary. Mistrz nieustannie podkreśla jej rolę w swoim życiu i twórczości. Przeglądam partyturę „Magnificat”. Od razu rzuca się w oczy dedykacja: „Mojej Żonie”. – Skomponowałem go dwa lata temu z potrzeby serca, to utwór, który ma osobiste odniesienie – tłumaczy Kilar. – Forma mojego podziękowania za wszystko, co mnie w życiu spotkało, najbardziej za żonę – dodaje.
NIE MOGŁEM LEPIEJ TRAFIĆ
Ostatnimi czasy Wojciech Kilar ograniczył życie towarzyskie. Kiedyś był jednak duszą katowickiego środowiska artystycznego, słynął z kawalerskiej fantazji i ciętego języka. Przyznaje, że potrafi docenić uroki życia, bo przecież każdemu z nas zdarza się ono tylko raz...Dwa miejsca są mu szczególnie bliskie: rodzinny Lwów, gdzie spędził dzieciństwo, i Śląsk, który stał się jego przystanią na całe dorosłe życie. Lwów zamknął we wspomnieniach, pełnych obrazów pięknego miasta i przyrody w jego okolicach. Ze Lwowa jego rodzina wyjechała przymusowo; ojciec Wojciecha Kilara był lekarzem ginekologiem i przez jakiś czas pracował w Zabrzu, które było pierwszym śląskim miastem poznanym przez przyszłego kompozytora. Gdy mama pana Wojciecha, która była aktorką, zaangażowała się do Teatru Śląskiego, syn także zamieszkał w Katowicach. Jak się okazało, na sześćdziesiąt następnych lat!
O Śląsku ma do powiedzenia same dobre rzeczy. Uważa go za piękny, choć to piękno jest bardzo specyficzne. – I tą urodą Śląska byłem zafascynowany od dzieciństwa. Nie mogłem więc lepiej trafić. Tak naprawdę śląskość mnie ukształtowała – przyznaje mistrz.
Tylko raz pomyślał o wyprowadzce. – Kiedyś miałem strasznie dokuczliwą sąsiadkę. Zaproponowano mi wówczas mieszkanie w Warszawie i nieszczęście było o krok ode mnie. Znalazło się jednak dla mnie nowe mieszkanie w Katowicach – uśmiecha się.
Kompozytor lubi podróżować i poznawać ludzi, ale w rozsądnej, nieprzytłaczającej go dawce. Doskonale czuje się w Nowym Jorku, Paryżu czy w jakimkolwiek innym miejscu świata, ale zawsze wraca do Katowic, gdzie wszyscy go kochają, szanują i życzą mu jak najlepiej. I tu oddycha z ulgą, co niezmiernie dziwi ludzi, gotowych oddać wiele za nowojorski, albo chociaż warszawski, adres. – Kiedy w 2006 r. Katowice postanowiły obdarować mnie tytułem honorowego obywatela pomyślałem, że dobrze, że one są – te Katowice, że były, że tutaj zamieszkałem, że na coś się tutaj przydałem. Jedno wiem na pewno, gdybym nie zamieszkał na Śląsku, nie poznałbym Barbary i właściwie całe moje życie osobiste mogłoby potoczyć się w innym kierunku. Tak wiele zawdzięczam żonie, a z kolei żonę zawdzięczam Śląskowi. Aż strach pomyśleć, jak mogłoby potoczyć się moje życie, gdyby nie żona – tłumaczy Kilar.