Posługując się prostą, wyjętą z portali parafialnych lub znalezioną w dostępnych instrukcjach służby ministranckiej zbitką wyrazów, autorka tworzy konstrukcje słowne mające zapewne pokazać, jaką to sztuczną i nadętą polszczyzną są faszerowani chłopcy „podstępem” łapani w ministranckie szeregi tuż po I Komunii, kiedy jeszcze są „na silnych emocjach”. Takim sposobem można ośmieszyć każdą strukturę i każdą grupę społeczną, która ma swój język, swój sposób działania, swoją hierarchię i swoje zwyczaje, a nawet swoje anegdoty. Można tak opisać harcerzy, żołnierzy, profesorów, aktorów, sędziów, chirurgów i dziennikarzy. Można, ale po co?
No właśnie, po co autorka napisała ten artykuł? O co jej chodziło? Bo jeśli o nachalnie, wręcz manipulacyjnie, wprowadzony wątek potencjalnej pedofilii zakładanej przez autorkę w relacjach księżowsko-ministranckich, to po co jest opis całej procedury ministranckiej, wyliczanka szczebli ministranckich „karier” itd.? Jeśli autorka chciała ośmieszyć katolików i Kościół, to dlatego, że inaczej nie da się go osłabić, czy po to, żeby się komuś przypodobać? A może chciała się tylko zabawić? Zaśmiać rechotliwie?
Tygodnik „Polityka” nigdy nie chciał być pismem małym, tanim i płytkim. Niestety, reportaż Edyty Gietki – bo przecież to miał być reportaż z działu „społeczeństwo”, a nie felieton, gdzie żarty i nawet kpiny są dozwolone czy wręcz pożądane – jest właśnie taki: mały, tani i płytki. I wredny, jeśli jeszcze ktoś zna to staroświeckie słowo.
Barbara Sułek-Kowalska |