Nie ma na świecie drugiej takiej sportowej imprezy. Z podobną historią, z równie wielką tradycją, z taką ilością pięknych chwil i wielkich dramatów.

Igrzyska olimpijskie. Zmieniające się jak nasz świat, ale wciąż mające w sobie coś absolutnie wyjątkowego. Coś, co trudno nazwać. Nietrudno za to przypomnieć sobie chwile, które dzięki igrzyskom na zawsze zostaną w pamięci kibiców.
Jednym z takich wyjątkowych momentów była walka o medale w chodzie sportowym na igrzyskach w Sydney. W 2000 r. jednym z faworytów w rywalizacji na 20 km był Robert Korzeniowski. Polak radził sobie znakomicie, prowadził, ale tuż przed finiszem wyprzedził go Bernardo Segura. Meksykanin jednak próbował zachować się nie fair, co zauważyli sędziowie. I kiedy Segura świętował złoto, a rozczarowany Korzeniowski rozmawiał z dziennikarzami o straconej szansie, sędzia pokazał rywalowi Polaka czerwoną kartkę oznaczającą dyskwalifikację. Dla naszego chodziarza były to wyjątkowe momenty, a tej radości, jak sam często powtarza, nie zapomni do końca życia.
Inne ważne wydarzenie dla polskiego olimpizmu zobaczyłem pierwszy raz po latach. Jeszcze jako dziecko. I nie do końca oczywiście rozumiałem jego wymowę. Na igrzyskach w Moskwie w 1980 r. od początku rywalizacji kibice gwizdali na Władysława Kozakiewicza. Co próba polskiego tyczkarza – to buczenie. Takie, a nie inne zachowanie publiczności podziałało na naszego olimpijczyka jak płachta na byka. Za wszelką cenę chciał udowodnić, co potrafi. I zrobił to. Gdy w drugiej próbie pokonał poprzeczkę zawieszoną na wysokości 5,74 m, po wylądowaniu na materacu pokazał kibicom rękę zgiętą w łokciu w charakterystyczny sposób. „Gest Kozakiewicza” na zawsze zapisał się w historii polskiego sportu. Zapisał się tym mocniej, że czasy, te polityczne, były takie, a nie inne. A Władysław Kozakiewicz sięgnął po złoto w stolicy ZSRR, pokonując m.in. radzieckiego zawodnika Konstantina Wołkowa. O tamtej rywalizacji i tamtej radości często opowiadał mi wujek, który nie był wielkim fanem sportu, lecz wymowa tamtych wydarzeń na zawsze zapadła mu w pamięć.
Sam zawsze z wielką przyjemnością wspominam rok 1992. Miałem wtedy okazję po raz drugi w życiu uczestniczyć w pielgrzymce na Jasną Górę. Była to wyprawa długa, bo droga z Gdańska do najkrótszych nie należy, ale też czas upływał nam na oczekiwaniu na kolejne mecze piłkarzy na igrzyskach w Barcelonie. Piłka nożna na pielgrzymkach zawsze była ważna, bo spotkania: grupa na grupę, młodzi na starych lub ministranci na księży, były w ich trakcie chlebem powszednim. A tutaj mieliśmy dodatkowe emocje dzięki świetnej grze drużyny trenera Janusza Wójcika. Piłkarze sięgnęli wtedy po srebrne medale, a my często po apelu jasnogórskim biegiem wracaliśmy na kwatery, żeby chociaż przez pół meczu kibicować biało-czerwonym. Dziś sam pracuję przy igrzyskach i jestem głęboko przekonany, że po Paryżu zostanie nam wiele niezapomnianych wspomnień.