To tytułowe pytanie sformułował Marshall Rosenberg, twórca metody komunikacji interpersonalnej, znanej jako Porozumienie bez Przemocy. Do tej metody odwołują się Rodziny Empatyczne, czyli wspólnoty zainicjowane przez mojego współbrata, o. Mieczysława Łusiaka. To nowy, działający w ramach Kościoła ruch, który jest jedną z adekwatnych odpowiedzi na palącą potrzebę wspierania małżeństw i rodzin. Podstawowym problemem, z jakim mierzą się małżonkowie, rodzice i dzieci, jest właśnie komunikacja. Mieszkanie pod jednym dachem sprawia, że codziennie trzeba się porozumiewać, dogadywać w poszanowaniu potrzeb własnych i potrzeb tych, którzy są blisko nas. Tymczasem wielu z nas doświadcza jakiejś niemocy, by komunikować się bez przemocy. Nie chodzi tu o przemoc fizyczną, choć – niestety – i ta się zdarza, ale przede wszystkim o przemoc słów i gestów, o kłótnie, uszczypliwości, wrzaski, albo – na odwrót – o nieprzyjazne, złe milczenie.
W komunikacji ważna jest empatia, czyli zdolność rozpoznawania i współodczuwania emocji, intencji, a także potrzeb innych osób. Innymi słowy chodzi o umiejętność postawienia się w sytuacji innej osoby czy też spojrzenia na jakiś problem oczyma drugiego człowieka. Empatia wiąże się z tym, co nazywamy inteligencją emocjonalną, która jest bardzo ważna w budowaniu przestrzeni porozumienia, wsparcia, czyli tzw. dobrej atmosfery. Wydaje się, że empatia jest czymś naturalnym, z czym się rodzimy, tyle że – podobnie jak w przypadku innych ludzkich cech – mamy ją w różnym stopniu. Ponadto wychowanie, formacja osobowościowa, życiowe doświadczenia mogą nam pomóc w rozwinięciu empatii albo w jej stłumieniu lub wykoślawieniu. W byciu człowiekiem empatycznym, współodczuwającym może nam też pomóc łaska Boża, która przecież buduje na naturze. Prośmy zatem Ducha Świętego, który zna nasze serca lepiej niż my sami, o dar empatii. Wszechmocny Bóg jest empatyczny i dlatego często zamiast być na nas zagniewanym, uśmiecha się życzliwie i podnosi z upadków.
Brak empatii sprawia, że działamy impulsywnie, szybko ferujemy mocne osądy na temat innych, jesteśmy skłonni do manipulacyjnych zachowań, przy czym nie mamy poczucia winy, nawet jeśli powinniśmy, bo uważamy, że zasadniczo to my mamy rację. I tu powracamy do sformułowanego przez Rosenberga pytania: Chcesz mieć rację czy relację? To pytanie, które warto sobie postawić, najlepiej na modlitwie, przed Bogiem, prosząc o łaskę poznania siebie i rozeznania, co tak naprawdę siedzi w mojej głowie i sercu. Pytanie: racja czy relacja? – jest szczególnie ważne w odniesieniu do różnych form wspólnego życia, małżeństw, rodzin czy też np. wspólnot zakonnych. Bywa, że każdego dnia zażarcie bronimy swoich racji w najmniejszych, zupełnie błahych sprawach. Odpowiadamy pięknym za nadobne, a nawet z nawiązką. Usprawiedliwiamy takie zachowanie na różne sposoby, m.in. troską o prawdę. W tym moralnym uniesieniu nie chcemy zauważyć, że niczego w ten sposób nie osiągamy, niczego nie budujemy, a jedynie niszczymy relacje. Oczywiście nie chodzi o to, by wszystkim w każdej sprawie przytakiwać. Powinniśmy mieć własne zdanie, ale przecież możemy wypowiedzieć je spokojnie, z empatią albo – co bywa dobrym rozwiązaniem – zachować po prostu dla siebie, jeśli wiemy, że jego wypowiedzenie jedynie by kogoś zraniło.
Na koniec zauważmy, że zdarzają się sytuacje, w których trzeba bronić swoich racji, bo dotyczą one rzeczy najważniejszych. Jezus spierał się mocno ze swoimi oponentami, bo chodziło o prawdę o Nim i Jego misji. I z tego powodu został ukrzyżowany. Choć właściwie i w tym przypadku Jezus bronił nie tyle racji, ile relacji. Wszak Jego racją była relacja z Ojcem. W ogóle Bóg sam w sobie jest relacją Trzech – i z tych relacji wynikają Boskie racje.