Chyba każdy, kto choć trochę interesuje się polityką, ten jeden dzień – 10 kwietnia 2010 r. – zapamięta do końca życia.

Ja występowałem w przedpołudniowej audycji w radiowej Trójce. Wiozący mnie do radia taksówkarz powiedział, że była katastrofa. W studiu mnożyliśmy hipotezy, szukaliśmy wieści w internecie, ustalaliśmy listę pasażerów tupolewa, który poleciał do Smoleńska na obchody rocznicy zbrodni katyńskiej. Na koniec prowadzącej, Beacie Michniewicz, załamał się głos.
Potem było wiele gorączkowych pogrzebowych dni, z których zapamiętałem autentyczną rozpacz. Pamiętam też pierwsze prognozy, co dalej. Nie sprawdziły się. Wrażenie z gigantycznych kolejek do Pałacu Prezydenckiego, kiedy sprowadzono tam zwłoki prezydenckiej pary, podpowiadało: to zaowocuje narodową jednością. Sugerowały to obrazki z pogrzebu Marii i Lecha Kaczyńskich w Krakowie, gdzie byli wszyscy ważni Polacy. Ale ten „rozejm” trwał krótko.
Dziennikarze sympatyzujący z rządzącą Platformą Obywatelską opowiadali, że podczas tego pogrzebu pod adresem premiera Donalda Tuska padały obelżywe okrzyki. Szedłem w kondukcie za politykami PO. Żadnych okrzyków z ogromnego tłumu nie słyszałem. PiS podczas kampanii prezydenckiej unikał konfrontacji. Jarosław Kaczyński wygłosił za radą otoczenia posłanie „do przyjaciół Rosjan”. Pierwsze pretensje do rządu o nieporadzenie sobie z wyjaśnianiem katastrofy, o bezradność wobec Rosjan, sformułował Joachim Brudziński kilka miesięcy później, już po wyborach.
Czytaj dalej w e-wydaniu lub wydaniu drukowanym
Idziemy nr 14 (1010), 06 kwietnia 2025 r.
całość artykułu zostanie opublikowana na stronie po 12 kwietnia 2025