Od dawna zadziwia mnie – oczywiście negatywnie – postawa niektórych księży, którzy tyleż zdecydowanie, co jakoś tak uniżenie popierają środowiska, partie, ludzi, którzy otwarcie głoszą niechęć do Kościoła i jego nauczania. Tacy duchowni skłonni są np. drwić z działaczy pro-life, a szczególnie z polityków chcących przełożyć postulaty obrony życia nienarodzonych na stanowione prawo, a jednocześnie będą bronić postawy aborcjonistów, którzy gardłują, że aborcja jest podstawowym prawem człowieka, i oskarżają tych, którzy mówią o zabijaniu dzieci w łonach matek, o nienawiść wobec kobiet i w ogóle o mowę nienawiści.
Kuriozalnym przykładem postawy, o której mowa, jest tzw. Apel zwykłych księży (2020). W atmosferze wulgarnych manifestacji strajku kobiet pod hasłem: „Hej, hej, aborcja jest OK” grupka duchownych podpisuje otwarty list, w którym nie ma nawet śladu opowiedzenia się za ochroną życia nienarodzonych, ale za to jest krytyka rzekomej instrumentalizacji wiary. Zarzut, który ma się nijak do rzeczywistości. Bo popatrzmy: Trybunał Konstytucyjny orzeka – ponieważ w świetle prawa nie mógł orzec inaczej – że tzw. aborcja eugeniczna jest niezgodna z konstytucją. Rządząca prawica wie, że taki wyrok nie przysporzy jej wyborczych punktów, a wręcz przeciwnie, sprowadzi zajadłe ataki. Gdzie tu instrumentalizacja?! To raczej ochrona nienarodzonych z poświęceniem interesów politycznych. „Apel zwykłych księży” był tak naprawdę wyrazem solidarności z manifestantami spod znaku strajku kobiet, postulujących rzeczy, które w oczach Boga są po prostu obrzydliwe. „Zwykli księża” skrytykowali upolitycznienie Kościoła, a jednocześnie sami okazali się superupolitycznieni w duchu ośmiu gwiazdek.
Skąd to podlizywanie się wrogom? Z pragnienia praktykowania ewangelicznego przykazania miłości nieprzyjaciół? Jeśli tak, to mielibyśmy tutaj do czynienia z jakąś aberracją, bo przecież miłość nieprzyjaciół, której nauczał Mistrz z Nazaretu, nie ma nic wspólnego z porozumiewawczym mruganiem okiem wobec diabolicznych ideologii i wrogich wobec Kościoła działań. Sam Jezus, który umarł na krzyżu, modląc się za swoich prześladowców, dał nam przykład stanowczej obrony prawdy i sprzeciwiania się kłamstwu. Do swoich wrogów mówił wprost: „Wy macie diabła za ojca i chcecie spełniać pożądania waszego ojca” (J 8, 44). Jezus nie poklepywał się po plecach z oponentami, którzy zarzucali mu bluźnierstwo, ale twardo bronił prawdy. I dlatego – jak pisze ewangelista – „porwali kamienie, aby je rzucić na Niego” (J 8, 59). Nie napisał żadnego apelu, w którym zdystansowałby się wobec apostołów, a poparł wrogich mu faryzeuszy.
Skąd ta uległość wobec nieprzyjaciół Kościoła u niektórych współczesnych duchownych? Chantal Delsol, francuska filozof, podejmuje tę kwestię w swej książce „Koniec świata chrześcijańskiego”. Wskazuje na to, że na zanikanie cywilizacji chrześcijańskiej i zmasowaną krytykę historii i dziedzictwa Kościoła wielu duchownych reaguje wycofywaniem się. Dają sobie wmówić, że Kościół jest winny i że oni sami są winni… I tak, bijąc się w piersi np. za rzekomo niewłaściwy stosunek do homoseksualistów, skłonni są ślepo przyjmować najdziksze postulaty gender/LGBT. Delsol pisze o duchownych, którzy w XX w. ulegali pokusie „towarzyszenia w drodze” marksizmowi. Dziś „obserwujemy katolickie instytucje żywiące nabożeństwo do sztuki współczesnej, która nie jest tylko sztuką, ale zalegalizowanym nihilizmem”. Filozof konkluduje: „Ten rodzaj zachowania, który polega na nabożnym oddaniu się swojemu naturalnemu przeciwnikowi, ma w historii wielu poprzedników”.
W Apokalipsie czytamy, że dano Bestii „wszcząć walkę ze świętymi i zwyciężyć ich” (Ap 13, 7). Okazuje się, że niektórzy „święci” sami – w zakompleksieniu i poczuciu winy – się poddają. I jeszcze nazywają to odnową Kościoła.