Jak święty Vianney
W 1947 r. ks. Raczkowski wysłany został do parafii w Pruszkowie, następnie do parafii św. Barbary w Warszawie. W obydwu był cenionym przez młodzież prefektem i kaznodzieją. W 1960 r. został wikariuszem w tworzącej się parafii św. Józefa Robotnika w Wołominie, w której ministrantem był dzisiejszy proboszcz parafii Najświętszego Ciała i Krwi Chrystusa w Wołominie – ks. prałat Hieronim Średnicki.– Był całkowicie oddany pracy z dziećmi i młodzieżą. Każda klasa miała grządkę wokół figurki Matki Bożej i była rywalizacja, która grządka będzie najbardziej zadbana. Słabszym uczniom udzielał korepetycji, gdyż był świetnym polonistą. W bardzo skromnie urządzonym pokoju miał bogatą bibliotekę. Dbał o język wypowiedzi, często sięgał do klasyków, solidnie przygotowywał się do kazań – wspomina prałat – Zgromadził przy kaplicy mnóstwo ministrantów, a kiedy poszedłem do seminarium, zawiózł mnie do Warszawy i od niego dostałem pierwszą sutannę.
Trzeci od lewej w górnym rzędzie – ks. Jan Raczkowski. Druga z prawej w dolnym rzędzie – Romana Kurniewicz-Witczak, obok przyszły mąż – Lechosław
Jedenaście lat później został proboszczem parafii św. Jana Chrzciciela w podwarszawskim Lesznie. – To był taki św. Jan Vianney w Lesznie – mówi ks. Zbigniew Wojciechowski, były wikary. – Parafię zamieszkiwali także mariawici. Ks. Jan praktykował ekumenizm oddolny. Zbudował taką wspólnotę, że odwiedzaliśmy się wzajemnie na uroczystościach. Wszyscy go tu kochali, mariawici i katolicy – mówi.
Pamiętał o samotnych i starszych, a kto nie mógł przyjść do kościoła, był w pierwszy piątek miesiąca odwiedzany przez księdza z Najświętszym Sakramentem.
– Nie wstydził się wziąć baniaczek zupy i zanieść potrzebującej staruszce. Nie oszczędzał się, nieraz 6-8 km prowadził pogrzeb do kościoła. Wiedziałem, że bierze leki nasercowe. Wytykałem mu nieraz: niech ksiądz wyprowadzi pogrzeb z domu do pierwszego krzyża, a potem wyjdzie bliżej kościoła, inaczej musi brać co dwa km tabletki. A on mówił: „Jestem proboszczem to muszę iść” – opowiada ks. Wojciechowski. Od początku pobytu w Lesznie organizował pielgrzymki na Jasną Górę z nocnym czuwaniem.
– To był wyjątkowy kapłan. Miał wspaniały kontakt z dziećmi. Na religii potrafił całą lekcję powiedzieć wierszem. Piosenki, których uczył, śpiewam teraz swoim wnukom – wspomina Teresa Kąpińska, parafianka. Wprowadził w parafii spotkania dla dzieci, w soboty o 15.00, co miało na celu ściągnięcie do kościoła dorosłych. Wtedy wygłaszał do nich katechezy.
Pamięć o legendarnym kapłanie żyje. W Otwocku jego imię nosi rondo u zbiegu ul. Karczewskiej, Hożej i Przewoskiej. W Lesznie także jest ul. Ks. Jana Raczkowskiego. W dzień Wszystkich Świętych przy grobie ks. Jana na cmentarzu w Lesznie płoną setki zniczy.
– Był serdeczny do wszystkich, pogodny, pełen ciepła, potrafił załagodzić najtrudniejsze sytuacje. Człowiek tak dobrze się przy nim czuł – podkreśla Teresa Kąpińska. – Choć od jego śmierci minęły 24 lata, my czujemy jak brak nam jego uścisku ręki, poklepania po ramieniu. Był dla nas jak ojciec – mówi.
Śmierć jakby przeczuł, w maju wcześniej rozdał dzieciom świadectwa religii. Zmarł nagle 11 maja 1990 r. na zawał serca. W pogrzebie wzięły udział tłumy. Bp Władysław Miziołek, seminaryjny kolega, w płomiennym kazaniu przypomniał o niezwykłej osobowości ks. Raczkowskiego. Przemawiali także inni kapłani, znający przeszłość zmarłego. Wiele osób po raz pierwszy usłyszało wtedy to, o czym nigdy nie mówił ks. Raczkowski – jak ratował Żydów w czasie okupacji.
|