„Jeśli spędzisz tydzień na północy, będziesz mogła napisać o tym piękny artykuł, po miesiącu może by ci się udało nawet napisać książkę, ale po latach życia w tamtych stronach stwierdzisz, że nic nie napiszesz, bo cokolwiek byś nie napisała, nie odda tego, czego tak naprawdę doświadczyłaś”.
Po tych słowach byłam mocno zniechęcona, ale zaintrygowana, odważyłam się jednak zapytać mojego rozmówcę: „Ojcze Bogdanie, jak dałeś radę przeżyć prawie 20 lat w warunkach, które dla zwykłego człowieka są nie do przeżycia?”. Zakonnik przebywał na dalekiej północy bez współbraci, w mrozie, w obcej kulturze, bez znajomości języka, bez prądu i gazu, nie mówiąc już o komórce i innych rzeczach, bez których nie wyobrażamy już sobie życia.
Będąc jeszcze młodym chłopakiem po maturze, najpierw odbył służbę w wojsku – to go zahartowało fizycznie i psychicznie. Potem wstąpił do zgromadzenia oblatów, gdzie zahartował też swoją duszę. Brzmiało to bardzo przekonująco, ale nie wyjaśniało wszystkiego. Nadal nie rozumiałam, co dało mu siłę, by posługiwać w tak ekstremalnych warunkach.
Na początku lat 90. młodego księdza wysłano do Kanady, na misję do krainy Inuitów. To ludy, które my znamy jako Eskimosów, ale oni bardzo nie lubią, jak się ich tak nazywa. Uważają to słowo za obraźliwe, ponieważ oznacza „zjadaczy surowego mięsa”.
Ojciec Bogdan szybko zrozumiał, że najbardziej musi się uzbroić w pokorę. Wszystko, co dla tamtejszego człowieka było dziecinnie proste: mówienie z zamkniętymi ustami, polowanie, łowienie ryb lub nawet budowanie igloo, było dla niego na początku niewyobrażalnie trudne. Często się z niego śmiali, że jest mało sprawny, ale z czasem, widząc, że się nie poddaje i cały czas robi postępy, zaczęli go nawet szanować.
Zwykle w takich historiach gdzieś na drugim planie jest kobieta. Anana – mama, jak ją nazywał – miała na imię Sidonie. Była żoną Barthelemy’ego Nirlungayuka, z którym mieli dziesięcioro dzieci. Wiele lat przekazywali katolicką wiarę miejscowej ludności. Mieli razem ponad setkę dzieci chrzestnych. Właśnie ona uczyła księdza narzecza inuickiego, objaśniała mu obyczaje, pilnowała, żeby nie był głodny. Kochała bardzo Pana Boga i miała wielkie nabożeństwo do Maryi.
Oglądam zdjęcia rozłożone na dużym stole w refektarzu w parafii, gdzie ojciec jest przełożonym. Piękne skośnookie twarze w futrzanych czapkach patrzą i uśmiechają się do mnie z fotografii. Potem ksiądz przynosi narysowany starannie ołówkiem obrazek. „A to jest Matka Boża” – mówi zupełnie zwyczajnie, aczkolwiek z lekkim wzruszeniem. Postać ma radosne oczy, długie czarne warkocze i skórzane odzienie z frędzlami, a w rękach pokaźny różaniec, zaś zadowolony Pan Jezus siedzi w chuście na Jej ramieniu. „Czemu Matka Boża jest tak ubrana?” – pytam, zdziwiona. „Bo Sidonie ją właśnie tak widziała, i to kilka razy”.
Wtedy zrozumiałam, że tak naprawdę od początku to Maryja prowadziła i opiekowała się o. Bogdanem przez dobrych ludzi z pięknymi duszami, a szczególnie przez jedną matkę Inuitkę.